mijać musiał powozy, z których wyglądające twarze wesołe i śmiejące się, swobodną myślą, rozjaśnione, zdały się jego boleści i pognębieniu urągać.
Skromna bryczka pocztowa, pomimo swéj trąbki musiała co moment ustępować z drogi poszóstnym i poczwórnym zaprzęgom, przed któremi pędzili konni, lub gnali laufrowie. W powietrzu czuć było jakąś, rażącą przykro Melliniego wesołość i rozpasanie ochocze. Dzwony biły wieczorne nie tęskną nutą modlitwy, ale tonami tryumfu i wesela; kilku konnych panów minęło go rzucając mu śmiech w oczy.
W niezmiernie wysokiem wisky jechał elegant powożący się sam czterma końmi, które lekki powozik jak piórko niosły. Młodzieniec siedzący na koziołku, głową niemal sięgał okien pierwszego piętra, z których niewieście główki w wielkich fryzurach i jasnych wstęgach uśmiechały mu się.
Zdala słychać było bęben i fujarkę jakiegoś wojska oddziału, mającego wartę zaciągać.
Ledwie się bryczka mogła przecisnąć przez tłumy powozów, pieszych i jeźdźców i już się ku Tłumackiemu zbliżała, gdy usłużni żydkowie poczęli ją otaczać i chwytać za fartuch, za luśnie, i, mimo opędzań pocztyliona zapraszać do różnych gospód po drodze. Jedni gwałtem rwali do Marywilu, drudzy na podwórze, inni do kapitanowéj, a wszyscy zaręczali zgodnie że pod Orłem ani dla muchy miejsca nie było, że w całéj Warszawie nie mogła się już i śpilka pomieścić, tylko tam, gdzie oni prowadzić chcieli.
Pomimo tych zapewnień, doktor dostawszy się pod Orła, otrzymał obietnicę pomieszczenia choć pod dachem. Zwlókł się złamany, nie widząc już nic i nie słuchając co się działo dokoła i zabierał się iść na górę, gdy posłyszał głos nad sobą:
— Mellini! czy mnie oczy nie mylą! a ty co tu robisz? czy chcesz nam chleb odebrać? a to ci mało Lublina?
Tak śmiejąc się witał go stary znajomy, schodzący właśnie ze wschodów doktor Becker.
Żartobliwy ten ton jednak zmienił natychmiast, spojrzawszy na Melliniego baczniéj. Starzec był ledwie żywy, ból, podroż, znużenie siły jego wyczerpały.
— Giacomo? co ci jest? — zapytał chwytając go w objęcia doktor...
— Jestem nieszczęśliwy! jestem najnieszczęśliwszy z ludzi! — jęknął doktor...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.