Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale, moja droga, to téż interesów tak zwlekać i ciągnąć się niegodzi. Czegóż się ociągać? niech sobie ludzie plotą co chcą!
Pedogra może uderzyć bez żadnéj widoméj przyczyny...
— Mówiłam już kilka razy — szepnęła córka — ale żeby doprowadzić do końca, trzebaby z mojéj strony takich ofiar, takich obrzydliwych przymilań, do których ja w téj chwili, doprawdy, nie czuję się zdolną.
Mówiąc to wojewodzina wstrzęsła się cała i plunęła, potém zwróciła ku oknie i zapatrzyła w nie.
— Daliborski jest bardzo zacny człek — dodała zimno starościna — a potém, zdaje mu się że trochę we własnéj sprawie działa. Umiałaś go doskonale usposobić.
Wojewodzina z pogardliwą minką odparła:
— A! mam go już dosyć tego Daliborskiego; prawda, że do czasu go oszczędzać potrzeba, ale tak jest złego tonu, tak trywialny...
— Przecież, kochana Dosiu, i ten był dawniéj w łaskach: tylko się nie gniewaj!
Dwie kobiéty zmierzyły się wzrokiem, wcale nie właściwym matce i córce.
— A jeżeli mama téż ma prawo, wymawiać mi, chwilowe fantazye moje. Któż ich nie miał?
Starościna uśmiechnęła się ironicznie.
— Tak i nawet ja, ale byłam szczęśliwsza.
— Może zręczniejsza — dodała córka.
— Dosiu — krzyknęła matka głosem zmienionym.
— Mamo! — odpowiedziała córka, któréj twarz zaogniła się gniewem.
Usłyszawszy to, służące, widać przywykłe już do podobnych wybuchów pomiędzy starościną a wojewodziną, zwinęły się i pouciekały. Zostały sam na sam z sobą matka z wyrazem szyderstwa na twarzy, córka rozgniewana i czująca się panią w domu. Chwilę milczenie trwało: obu im głosu zabrakło.
— Bardzo mamę proszę — odezwała się z dumą i tonem niemal nakazującym wojewodzina — ażebym więcéj w moim domu nie potrzebowała znosić takich scen!
Starościna odwróciła się do niéj, wstrzymując widocznie gniew, którym wrzała, zaciskując usta i prostując się.