— Mój kochany — rzekł do niego — poproś u pani wojewodziny o audyencyą dla mnie.
Skłonił się Filip i wyszedł.
Generał na weselszą umyślnie wpadł rozmowę, począł o Warszawie, o królu, o dworze, nawet o balonie Blancharda, o znajomych, o konjunkturach politycznych. Spodziewał się tém ożywić i zająć chorego, lecz widać było po nim że myślami był przy synu, i niepokoił się o zapowiedziane spotkanie generała z wojewodziną. Oczy roztargnione błądziły ku drzwiom, najmniejszy szelest go niepokoił.
Zamiast Filipa zjawił się w liberyi cytrynowéj wygalonowany lokaj pani wojewodziny, zapraszając do niéj wojewodę.
Mokronoski nie będąc pewnym czy powróci do starego, uściskał go serdecznie, coś mu pocieszającego szepcząc na ucho i wyszedł.
Przez cały szereg pokojów kosztownie świeżo z Anglii sprowadzonemi meblami zastawionych, przeszedłszy, Mokronoski wprowadzony został do gabinetu, w którym już nie sama wojewodzina, ale razem ze starościną na niego oczekiwała.
Zobaczywszy wyfiokowaną matkę, zmarszczył się Mokronoski.
Musiała przeczuwać, że nie będzie jéj rad, pani starościna, gdyż pierwsza ku niemu z nadzwyczajną i wymuszoną podbiegła grzecznością, uśmiechnięta, niby uradowana niezmiernie, papląc tak, że słowa mu się odezwać nie dała.
— Ten kochany wojewoda! i t. d.
Mokronoski zbywał komplementu ukłonami jak lód zimnémi i ceremonialnémi. Im on się stawił chłodniéj, tém starościna natarczywszą była.
— Cieszę się niewymownie, że widzę panią starościnę w tak wyśmienitym stanie zdrowia i jakby odmłodzoną — rzekł naostatek Mokronoski, nie dając się rozruszać i pozostając jak był sztywnym a ceremonialnym. Darujesz mi, starościno, ale ja mam czasu niewiele, a (tu się obrócił do wojewodzinéj, która się zarumieniła mocno) radbym na osobności pomówić z panią dobrodziejką!
Starościna usiłowała to w żart obrócić.
— A toż znowu co? chcesz mi córkę bałamucić, korzystając z tego, że nieboraczek mąż jéj niedomaga. O! przepraszam! ja jako matka, muszę stać na straży.
— Kochana starościno — odparł Mokronoski — dajmy pokój żartom: rzeczy są seryo!...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.