Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.



Strańska oczom wierzyć nie chciała, ujrzawszy dnia jednego brykę zajeżdżającą przed dworek, z któréj wysiadł najprzód doktor Mellini, a po nim Pepi. Nie miała ona żadnych wiadomości z Warszawy i zobaczywszy ją powracającą, załamała ręce, domyślając się, iż narzeczony umrzéć chyba musiał. Wicek leżał wprawdzie chory jeszcze, cierpiąc ciężko, ale o życie jego nie rozpaczano.
Gdy Mellini zajechał wypadkiem pod Orła, ledwie od godziny była Pepi przy chorym. Wojewodzic zobaczywszy ją przy sobie, wzruszony był nadzwyczajnie; dziewczę zaklinało się że go nieopuści: w tych pierwszych chwilach uniesienia, doktor wszedł jak widmo straszliwe... Padła na kolana przed nim siostrzenica, usiłując go przebłagać.
Mellini już miał obmyślony tryb postępowania, wiedział że gwałtownością nie pokona dziewczęcia, znalazł się bardzo rozumnie.
— Zrobiłaś mi przykrość — odezwał się łagodnie — ale ja więcéj winienem niż ty... Nie przepraszaj mnie. Uczyniłaś wybór, rzecz jest skończona.
— Nikt nie winien oprócz mnie — przerwał chory — spodziewam się zmazać winę moję...
Tak rozpoczęta rozmowa, którą jak najchłodniéj starał się prowadzić Mellini, skończyła się zgodą i pojednaniem. Dozwoliwszy czas jakiś posiedzieć przy chorym siostrzenicy, doktor zabrał ją z sobą, ażeby spoczęła.
Łagodność wuja, któréj się wcale nie spodziewała, przejęła biédną dziewczynę taką wdzięcznością, że mu się całkiem oddała.
Nazajutrz i dni następnych, doktor z siostrzenicą czuwał sam nad chorym, opatrywał rany, ale zarazem Beckera namówił, aby on wymagał oddalenia panny, dopókiby wojewodzic nie wyzdrowiał. Umiał