— Ani słowa — odpowiedział Daliborski — ja sam, gdybyś asan dobrodziéj seryo o kupnie zamyślał, nastręczę mu posiadłość w najlepszéj glebie za bezcen.
— Tymczasem jeszcze myślę temporyzować — rzekł doktor z ukłonem.
— I lepiéj — pochwalił mecenas — na rozpatrzeniu się nie traci. Niechno wyzdrowieje wojewodzic, niech się jego interesa wyklarują...
— Onci żadnych niéma, kiedy mu ojciec nie daje złamanego szeląga — rozśmiał się Mellini.
— Tak! co się tyczy majątku, ten on już stracił, nim go do rąk dostał — rzekł mecenas — ale jest tam inna okoliczność. Naraził się macosze, a to jest jéjmość zawzięta i mogąca mu szkodzić na każdym kroku. Lękam się, abyś pan konsyliarz nie miał z téj okazyi wiele jeszcze utrapienia. Z człowiekiem téż wybujałym, rozpuszczonym, nim się go obuzda, będzie roboty dużo.
Darujesz mi, pan konsyliarz — dodał starosta — iż tak otwarcie się przed nim wyrażam, ale z życzliwości to czynię.
Doktor począł dziękować, uściskali się razy kilka. Mecenas niekoniecznie pochlebnie i z przekąsem odzywał się o młodéj wojewodzinie, dał téż do zrozumienia Melliniemu, że téj wielkiéj nienawiści wojewodzinéj dla pasierba przyczyną była pono, jak ludzie mówili, wielka miłość. Ztąd wziął assumpt do ubolewania nad tém, że wojewodzic był bałamut wielki i że uczuciom jego najgorętszym trudno było bardzo zaufać.
Mecenas prowadził to bardzo zręcznie i dziwiło go, że na doktorze nie czynił wrażenia, jakie się wywrzéć spodziewał.
Mellini w duchu myślał sobie, że z tego wszystkiego nic nie będzie, że małżeństwo się przewlecze, a zapowiedziane kilkadziesiąt tysięcy dukatów, nowego ściągną konkurenta.
Tak się rozstali. Po wyjściu doktora Daliborski wziął mocno na uwagę, jak szkodliwym być mógł ów maryaż wojewodzica dla jego nieprzyjaciółki.
Człowiek się mógł, pod wpływem żony i nowego trybu życia, ustatkować, stać się przyzwoitym obywatelem i być żywém obwinieniem wojewodzinéj; tego małżeństwa, mówił w duchu, nie potrzeba dopuścić, bo wojewodzic ocaleje, a ocaléć nie powinien, gdyż to dla jéjmości wieczną będzie groźbą.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.