siące drobnych intryg się osnuwało, małżeństw kojarzyło, knuło rozwodów, bałamuctw rozwijało w cieniu.
Warszawa pełną była cudzoziemców ciekawych i wyzyskujących natłok ten a rozgorzenie umysłów.
Rzecz niesłychana, nie do wiary, wiekami u nas niepraktykowana, zaprzątała ludzi: przyjaźń z Niemcem i przymierze z Brandeburczykiem. Najrozumniejsi ludzie zdawali się wierzyć w jego możliwość i zaręczać za szczery afekt, jaki następca Fryderyka II okazywał dla Rzeczypospolitéj. Obałamucenie tém było tak wielkie, tak powszechne, iż w końcu niedowiarków nawet nawracało.
Milczący, ciężki, niesmaczny, stojący dotąd w cieniu Bucholtz, poczynał odegrywać jakąś rolę. Obiecywano mu przydać żwawszych adjutantów. Starosta Hamersztyński, teść jego, z którego wszyscy się byli naśmiewać przywykli, zyskiwał na wadze i powadze. Zwrot to był tak osobliwy, iż poważniejsi a zimniejsi usuwali się, aby z nim nie walczyć, a na ustroniu go przeczekać. Ale co było żwawszego, ciekawszego, chciwego wrzawy, zabaw, wrzątku a tłumu biegło do Warszawy i przepełniało ją.
I stało się, że jednego rana, gdy pani wojewodzina robiła toaletę, nakazawszy, aby do starego jegomości nikt bez jéj wiedzy wpuszczanym nie był, otwarły się drzwi jéj buduaru i ze śmiechem wbiegła skacząc, młoda, śliczna osóbka, upojona weselem, roztrzpiotana, rzucając się na jéj szyję.
— A co? — krzyknęła! — a co? widzisz! i ja jestem w Warszawie! Raz się trzeba było z téj tyranii mężowskiéj wyzwolić! Dałam mu abszyt! Adieu!
Osóbka ta, woniejąca, śmiejąca się cała, bo począwszy od oczów i ust, aż do drobnych nóżek, wszystko się w niéj śmiać zdawało, była jak cukierek różowa, śliczniuchna, wdzięczna, miała w sobie coś kwiatka i coś ptaszka, coś i dziecka, coś motyla, a okrutnie wiele trzpiota.
Zaledwie uścisnąwszy wojewodzinę, furknęła po pokoju, zaczęła chwytać i rzucać porozkładane suknie, porwała grzebyk z tualety aby poprawić fryzurę, flakonik aby go powąchać, drugi raz uścisnęła Dosię, powiedziała jéj że wypiękniała i pokręciwszy się tak, padła nareszcie na krzesełko, na ktorém siedząc, nóżkami tupała, rączkami rzucała, tak jéj trudno było usiedziéć spokojnie.
Cacko to było ta kobiécina. Mała, ale jak laleczka zręczna, pyszczek różowy, oczki czarne, włosy krucze, płeć śnieżna. Z Dosią
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/187
Ta strona została uwierzytelniona.