wojewodziną wychowywały się niegdyś w sąsiedztwie, byty serdecznémi przyjaciółkami. Lat kilka jednak się już nie widziały. W téj chwili zwano tę śliczność panią stolnikową, a poufali jéj imię Amalii, spieszczali na Malinkę. W istocie lepiéj jéj nazwać nie było podobna: była to jagódka dojrzała.
Widok jéj trochę dziwne wrażenie uczynił na wojewodzinie, była jéj rada i zakłopotana. Malinka bowiem w całém znaczeniu tego wyrazu była, un enfant terrible, podpatrzéć umiała wszystko, wyszperać, domyślić się i wygadać. Żadna potęga w świecie ślicznych jéj ust zamknąć nie mogła. Śmiertelny grzéch własny umiała wypaplać. Przy najlepszém sercu była to istota najsłabsza w świecie, grzesząca bez świadomości grzéchu i duchowny jeden owych czasów powiedział o niéj, że stolnikowa tyle była winna, w tém co popełniała w ciągu życia, co wróble i sroczki.
Dla jéj niezrównanego wdzięku i naiwności, ludzie jéj przebaczali wszystko.
Zaledwie usiadła, gdy załamawszy rączki już świegotać poczęła.
— Moja Dosiu, moja Dosiu! ty chyba niémasz pojęcia, jak ja jestem nieszczęśliwa.
— Ty!
— Ja! a! ja! Wystaw sobie, jak to niedawno, gdyśmy były pannami i gdy w nas obu kochał się wojewodzic.
Wojewodzina się mocno zarumieniła.
— Ale proszę cię! on się nigdy nie kochał we mnie! — przerwała.
— Wiém, wiém, że tego teraz mówić niewolno, gdyż ci wypadło pójść za jego ojca; ale proszę cię, jużci szalał za tobą... Ze mną sobie żartował, choć ja! a! ja to się w nim doprawdy kochałam! A! taki był śliczny. Proszęż cię, w ciągu tych kilku lat, wiész! trzech mężów miałam. Jak cię kocham, trzech! A oto trzeciemu dałam abszyt, bo mnie znudził śmiertelnie.
Wojewodzina przerwać chciała, nie dała jéj mówić Malinka.
— Posłuchaj tylko. Pierwszy, to wiész, tego mi opiekun narzucił; z góry wiedziałam, że z nim żyć nie będę, alem się potrzebowała raz uwolnić i wyjść w świat. Szczęściem, że w intercyzie było dobre zastrzeżenie na wypadek rozwodu, we dwa tygodnie ułożyłam się tak, żeby on sam zażądał rozstać się. Odetchnęłam... Drugiego, zdaje mi się, żeś nie znała, byłto ten poczciwy kasztelanic S...., który tak się kochał we mnie, żem się ulitowała. Niczego był, tylko taki
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.