Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/199

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż już nad to powiedziéć więcéj. Włosy na głowie powstają, pomyślawszy o tém. Nikogo do niego nie dupuszczą bez pozwolenia, żadnego mu listu oddać niewolno.
Podsłuchują podedrzwiami, rewidują pod poduszkami.
— A on to znosi? — zapytał wojewodzic.
Filip ręce złożył.
— A! to biédne, poczciwe panisko! Pobożny jest, więc mówi: „za grzechy moje pokarał mnie Bóg.” Ino bywa różnie: czasem go zniecierpliwią do tyla, że się oburzy; wybuchnąć chce, to go albo zakrzyczą lub zagłaszczą, aby był cicho. Staremu sił zabraknie i po wszystkiem. Nie śmie pisnąć.
— Nigdy nie wspomniał o mnie? — zapytał wojewodzic.
— A! niéma dnia, żeby, choć imienia wymówić nie śmie, o coś mnie nie zagadnął, co ja wiem, że panicza tyczy.
Ale baby przeklęte mu w uszy tkają, że taki, owaki; że to zbroił znowu, że na niego cały świat pluje: że nie wart, aby imię nosił poczciwe!...
Jak niéma prawdy, skłamią, co im to kosztuje? Stary się wypłacze, a choćby nie chciał wierzyć, coś zostanie w nim...
— A! na mnie téż nietrudno co powiedziéć! — przerwał Wicek z goryczą — ja się za anioła nie sprzedaję. Dyabłem mnie ta kobiéta zrobiła, ta! ta! która z moich rąk wprost poszła z ojcem do ołtarza?!
Filip sobie oczy zakrył.
— Ztąd ta nienawiść i prześladowanie — dodał wojewodzic — wié ona że w méj mocy jest, więc zgubić mnie chce.
Przeszedł się po izbie mrucząc.
— Paneczku, mityguj się: dopust Boży tę siłę nieczystą w dom nasz wprowadził, łaska Boża wyzwolić nas może. No! i wyzwoli! — dodał — bo wojewoda niedługo wieczny, a one go dobiją.
— Piękne tam téż życie być musi — dodał wojewodzic — bo że go sobie te jejmoście nie żałują, to pewna! ho! ho!
— Sodoma i Gomora! — zawołał Filip stłumionym głosem. — Starościna udaje młodą, a wojewodzina....
Ręką zamachnął. — Co się tam gachów roi i jakich!
Nie dopowiedział Filip. W izbie robiło się ciemno, czas téż upływał, powracać musiał. Przyszedł w rękę pocałować panicza i chciał odejść.