tak jéj nadskakiwali, jak gdyby nazad do dawnych więzów powrócić chcieli. Posługiwała się nimi chętnie i na żadnego nic nie mówiła złego. O czwartym nie zdawała się myśléć, bo jéj bardzo dobrze byto na swobodzie. Pocichu mówiono, że się zajmowała mocno nieszczęśliwym wojewodzicem, ale Wicek nie był partyą dla niéj.
Nie zaniedbywała téż wojewodzinéj, która ją z wielką oględnością i dosyć chłodno przyjmowała, co nieprzeszkadzało stolnikowéj natrętnie się tu ze swą przyjaźnią narzucać, wciskać i przesiadywać, zbliżając, gdy było można do pana wojewody.
Podejżliwém okiem spoglądała Dosia, na tę czułość dla jéj starego męża, gniewała się, a awantury o to zrobić nie śmiała. Wojewoda po ostatniéj chorobie dźwignął się był znacznie; musiał wprawdzie wdziać buty aksamitne, ale chodził w nich dosyć żwawo, ruszał się, wyjeżdżał z domu, widywał ludzi i znacznie wyemancypował; śpiegowano go troskliwie na każdym kroku, a salonowe śpiegi ścigały go wszędzie gdzie mogły; bywały starcia w domu na cztery oczy, wojewodzina jednak nie śmiała zrażać go obejściem się zbyt surowém, bo nieszczęsne zapisy nie były jeszcze porobione. Przygotowywano starca do podpisania ich i zeznania przed aktami. Daliborski albo przesiadywał w Warszawie, lub przylatywał na wezwanie, nic dokonać nie mogąc. Usiłował sobie pozyskać zaufanie starego, i pierwszy raz w życiu, cała jego zręczność i takt okazały się bezskutecznemi.
Wojewoda miał trochę uporu w charakterze, właściwego naturom słabym, które go biorą za energią. Dawniéj powziąwszy wstręt do tego parweniusza, kręcącego się po salonach, wśrubowującego wszędzie, nie dawał się ująć ani pochlebstwy, ani świetną jego wymową.
Nazywał go pocichu — frantem. Osobliwym téż trafem właśnie, admiracya wojewodzinéj dla mecenasa, zdawała się od niego odstręczać jegomości. Gdy pani go wychwalała, wojewoda milczał, i po długich nawracaniach, konkludował:
— Złota rybko, jéjmościuniu, jestto frant! tak mi Panie Boże dopomóż!
Wojewodzina tém niespokojniejszą była o siebie i zapisy, że wojewodzic przychodził zupełnie do zdrowia; tu i owdze się już z ręką na chustce pokazywał, mogli go ludzie z ojcem sprowadzić. Miał, jak mówiono silne poparcie u osób wysoko stojących, książę Kazio zwał się przyjacielem jego, marszałek Małachowski go zapraszał do siebie, bywał u Potockiego w arsenale...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.