Zmieniono taktykę i gdy w początkach chciano owo małżeństwo z córką doktora rozerwać, teraz Daliborski był za tém, aby je przyśpieszyć, i w ten sposób wojewodzica z Warszawy wyciągnąć. Całe prowadzenie sprawy pani wojewodzinéj, przy pomocy matki i Daliborskiego, mimo pozornéj ich przebiegłości, nie odznaczało się zręcznością ani logiką.
W niepokoju o swą przyszłość piękna Dosia zmienia coraz i tryb postępowania i plany i narzędzia. Z wojewodą to była czułą do zbytku, to nieznośną, opryskliwą i nieszczędziła mu najprzykrzejszych wyrzutów.
Ogarniały ją trwogi, podejrzywała niewinnych ludzi, a prześlepiała tych co jéj szkodzili. Widmo wojewodzica widziała wszędzie za sobą.
W istocie Wicek pozdrowiawszy znacznie, choć jeszcze dawnych sił i zdrowia nie odzyskał, za namową przyjaciół i stolnikowéj, która go pod bokiem mieć chciała, wyniósł się z pod Orła na Krakowskie-Przedmieście, zbliżył do pałacu ojca, a, złożyło się tak, niby przypadkiem, że w domu drugim tuż, miał stolnikową. Ta go opanowała zupełnie, bawiło ją że go protegowała, bawiło że bałamuciła i, jak mówiła, rozkochiwała...
Wojewodzic nie kochał się wcale, ale bałamucić dawał chętnie. Prawdziwa jego miłość lepsza, poczciwsza dla Pepi, znacznie była ostygła. Pisywał do niéj, obiecywał powrót, zwłóczył, i za przyczynę dawał obowiązki swe względem ojca, którym poprzysiągł zadosyć uczynić. Być bardzo może, iż długo nie widząc Pepi, obawiając się tego małżeństwa, które mogło z niego spokojnego i szczęśliwego prozaicznie uczynić człowieka, wojewodzic szukał już środków do potargania węzłów, co go z Włoszką łączyły.
Listy jéj były zawsze gorące i pełne wiary, jego coraz chłodniejsze i krótsze.
Co się działo z Pepi? opowiedzieć trudno. Była zajętą swym narzeczonym, rozkochaną w nim, robiła wyprawę, stroiła dom, żyła cała w przyszłości. Wuj tymczasem coraz to kogoś wprowadzał do domu, po większéj części młodych ludzi. Miał do tego zawsze jakieś powody, wyszukiwał czémby się usprawiedliwić. Pepi przyjmowała tych gości wesoło, obojętnie, ale z taką dumą odstręczającą, że się żaden bardzo zbliżyć nie ośmielił.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/214
Ta strona została uwierzytelniona.