Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.

Wzmógł się jéj wstręt do Daliborskiego. Mellini śledząc skutków późniéj, przekonał się że wrażenie było wcale inne niż się spodziewał. Zachwiać sercem jéj nie mogło nic, nawet listy krótkie, żartobliwe, chłodne wojewodzica; mówiła sobie że sprawa ojca była pierwszą, a ona? — czekać mogła. Czekać z nadzieją, jest prawie szczęściem.
W rozmowie z Biernackim tegoż dnia po obiedzie, rozwiodła się szeroko o plotkach, o ludziach co je nosili, i o niegodziwym obyczaju powtarzania ladajakich ulicznych wieści.
Ponieważ dawno bardzo nie widziała Strańskiéj, a młody lekarz jéj nie starczył na powiernika, pobiegła do niéj skarżyć się na niegodziwość ludzką.
Wdowa, choć się nie sprzeciwiała Pepicie, nie podzielała jéj ufności i spokoju.
— E! już to, powiem ci, kochanie moje, że wojewodzicowi do zbytku wierzyć nie można. Wielu to ja takich znałam! mój Boże! Co to póki im przedmiot na oczach, to zakochane jak koty: a niechno w stronę ujdą, do pierwszéj lepszéj małpy się mizdrzą.
— Ale on! on takim nie jest! — zawołała Pepi. On mnie kocha nie miłością co jak słomiany ogień płonie i gaśnie, ale stałą i wiekuistą, jak ja!
— Jak ty! ale ty jesteś kobiétą — przerwała Strańska — my kobiéty kochamy zawsze stale, a ci paskudni mężczyźni...
Pepi się rozśmiała.
— Nie mów! moja droga, nie chcę nic na niego słyszeć. Ja mu wierzę! wierzę! wierzę!
— A jak cię zdradzi? — spytała wdowa.
Pepi długo myślała, brwi się jéj namarszczyły; wyciągnęła rękę drżącą:
— Wiész, wiész co zrobię? — zawołała — zabiję go i... umrę sama!
Strańska rzuciła się ją ściskać, zatulając jéj usta.
— Nie plećże!
— Mówię i przysięgam że to uczynię! — dodała Pepi. — Nie wiem czy potrafię go zabić, ale że umrzéć będę umiała, bądź pewną.
Wdowa się przelękła gwałtowności, z jaką te słowa wymówiła Pepi.
— Dzięki Bogu, niémam jeszcze powodu ani rozpaczać, ani myśléć o śmierci! To wszystko niepoczciwe bajki!