razy, choć ukochany, miał wytartą kapitułę. Z powrotem do zdrowia, wracały czułości dla kochanéj Dosi, które wojewodę śmiesznym czyniły. Jéjmość się ich umiała pozbywać nadzwyczaj zręcznie, sadzała go do kart, dawała mu ludzi do bawienia, którzy go trzymali godzinami na rozmowie; udawała chorobę aby odpoczywać, a gdy się nazywało że spoczywała, i stary chodził na palcach, zalecając ciszę, wojewodzina w karetce po mieście biegała, lub swoich poufałych, serdecznych gości przyjmowała w zamkniętym apartamencie.
Stolnikowa bywała tu niemal codzień, starała się wkraść w łaski starego przymilając mu się, i do pewnego stopnia dosięgła czego pragnęła. Wojewoda się bawił z nią, całował po rączkach, odmładniał przy niéj, ale gdy puściła słówko jakieś mogące się do Dosi stosować, natychmiast ostygał i poważniał. Pomimo to udało się Malince zwrócić jego podejrzenia na kilku mężczyzn, z których się wyśmiewała, że się w Dosi kochali napróżno. Stary był zazdrosny niezmiernie, lecz, jak większa część zazdrośników, podejrzéwał zawsze niewinnych, a ślepym był dla winowajców. Z tego zaślepienia poczęści go wyprowadzać się starała stolnikowa.
— Mój kochany wojewodo — mówiła mu, oczkami go wabiąc — my kobiecięta biédne nie możemy być bez kochania. Jesteśmy do tego stworzone. Mąż to sobie mąż, tego się szanuje, weneruje i ma w zapasie, ale niepodobna wymagać ażebyśmy się wyrzekły fantazyjek i łapania na wędkę.
— A acani dobrodziejka to praktykujesz? — śmiał się wojewoda.
— Ja? naturalnie; Dosia téż i wszystkie wiele nas jest...
— Tylko proszę o wojewodzinie...
— Mój wojewodo — paplała stolnikowa — myśmy się razem wychowywały, ja ją znam lepiéj niż siebie. Ho! ho! nic złego nie mówię, broń Boże! ale filucik! filucik...
— Acani dobrodziejka ją w tém przechodzisz — rzekł wojewoda.
— Nic, a nic! Co do filuteryi ja się z nią mierzyć nie mogę: mistrzyni w tém jest.
Zasępił się wojewoda; po każdéj rozmowie ostygał dla stolnikowéj, gniewał się na nią, a gdy potém przybyła znowu i przymiliła się do starego, umiała go udobruchać, chwytał ją za rączki, śmiał się, bawił, był jéj rad. W ostatku budziła jego ciekawość, chciał się coś z niéj dowiedziéć, rodziły się podejrzenia. A najgorszym znakiem dla
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/219
Ta strona została uwierzytelniona.