wojewodzinéj to było, że o swych rozmowach ze stolnikową nie mówił i wypytywany fałszywą z nich zdawał sprawę.
Podejrzenia rosły w nim. Odpędzał je: powracały. Filip, któremu się nie przyznawał, schwytał go kilka razy na tém, że na palcach chodził śpiegować podedrzwi pokojów żony.
— E! cobo to pan wyrabia! — rzekł mu za drugim razem — tylko się jegomość przeziębi i choroby napyta. Poco? naco? proszę jegomości...
— Milczałbyś — odparł zasępiony stary — i nie odpowiadał kiedy nie pytają. Wścibiać nos, zasię: słyszysz!
— Juści słyszę — rzekł Filip — ale ja nosa nie wścibiam, tylko mi o pańskie zdrowie idzie.
Raz jakoś przyszło do awantury, ale ta się tryumfem wojewodzinéj skończyła. Stary przypadł około północy do drzwi jéj pokoju, posłyszał śmiechy i głosy; zaczął bić, stukać: wojewodzina wyszła razem z matką i straszliwe gromy padły na starego, który na kolanach Dosię przepraszać musiał. Złajany, zagrożony, powrócił do pokoju i chory w łóżko się położył.
Daliborskiego, który podówczas był u pani, wypuszczono tylnemi drzwiami, starościnę naprzeciw mieszkającą przywołano i piękna Dosia przybrała się w szatę męczennicy. Nieszczęśliwy wojewoda rozchorował się na dobre, przez dni dwa żona mu się nie pokazywała. Fukano, dąsano się, ale że zawsze jeszcze szło o zapisy, wrota do zgody były otwarte. Filip, który doskonale wiedział co się w domu działo, nieśmiejąc nic panu mówić, śmiał się.
— Niechbo jegomość i nie probuje już — rzekł gdy wojewoda pozdrowiał — na co się to zdało? Gdzie to słychana rzecz, żeby mężczyzna nie dał się oszukać gdy kobieta zechce! Ja tam, uchowaj Boże, na jasną panią nie mówię nic! Ale tylko powiem jegomości jedno, że gdyby tam sześciu gachów było, wszystkichby było gdzie przyprzątnąć, nimby jegomość tam doszedł. Pokoje starościny tuż, szaf jest dosyć, zakamarków i schodki tylne.
Wojewoda tak straszne oczy zrobił, że Filip dodał wnet:
— Proszę jaśnie pana, ja nie wiem najmniejszéj rzeczy, ale se gadam aby się gadało. Trzeba jejmości wierzyć i nie frasować się, bo to się już na nic nie zdało! — Stary nieodpowiedział ani słowa.
W kilka dni złożyło się inaczéj a niedobrze dla wojewodzinéj. Miała być reduta i maski, wojewoda téj zabawy nie lubił, bo się na balach
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/220
Ta strona została uwierzytelniona.