miała księżna marszałkowa w Mokotowie i Czartoryscy w Powązkach. Chwalono gust pięknéj właścicielki i wytworność, z jaką się Królikarnia stroiła. Między innémi był tam już i zbiór pięknych obrazów, bronzy, popiersia i obicia kosztowne. Zkąd to wszystko pochodziło, wiedział jeden Pan Bóg, a drugi hrabia Tomatys.
Pani stolnikowa, mająca pasyą do wszystkiego co modne, kochała się w ogrodach. Roiła już, że kiedyś u siebie (gdy będzie miała wielkie dobra i pałac) cudowny park założy, chciała więc widziéć co było na okół Warszawy i obiegła już najsławniejsze ogrody, tylko jéj Królikarnia Tomatysów została.
Spotkawszy się więc, z zawsze jeszcze piękną, bo umiejącą jedyny swój skarb, wdzięki pielęgnować, hrabiną, stolnikowa się téj zaprosiła do Królikarni na piękne popołudnie dnia wiosennego.
Pani Tomatys właśnie tego samego poobiedzia zaproszoną była do Tepperów, żałowała więc mocno, iż służyć nie będzie, ale zapewniła stolnikową, że w ogrodzie i pałacyku gospodarować może i rozpatrywać się jak zechce.
Trochę urażona piękna Malinka tém, że sobie z nią nie czyniono ceremonii, właśnie dlatego wybrała ten dzień, by okazać, iż jéj wcale niechodziło o widzenie gospodyni. Niejedna już taka owacya spotkała piękną, ruchomą, gadatliwą i zalotną Malinkę. Kobiéty się jéj obawiały, bo im mężczyzn bałamuciła straszliwie, ze śmiałością i cynizmem nawet, pod te czasy niesłychanym. Wojewodzina téż pocichu psuła interesa przyjaciółce, z przekąsem się o niéj odzywając. Trzej odprawieni mężowie świadczyli niekoniecznie pochlebnie o stolnikowéj, choć wszyscy byli jéj przyjaciołmi i wzdychali do niéj zdaleka.
Stolnikowa dopiéro w Warszawie się przekonała, że wypadało zmienić nieco tryb postępowania, aby w towarzystwie, zresztą nadzwyczaj pobłażającém, uzyskać nieco poważniejsze stanowisko.
Postrzegła, że na wieczorach w domach, w których bywała, płocha tylko młodzież dwór jéj i otoczenie stanowiła, a kobiéty widocznie od niéj unikały.
Z początku na przebój iść chciała, lecz przekonała się, że się to na nic nie przyda. Przyszły refleksye, pociekły może łzy pocichu, nie wiedziała co z sobą zrobić, pod czyją rzucić się opiekę. Z mnogich wielbicieli nikt na seryo po rękę nie sięgał, choć wszyscy się o łaski dobijali: to ją gniewało.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/226
Ta strona została uwierzytelniona.