— To tylko biéda, że ze starym wojewodą samnasam, prawie mi niepodobieństwem jest się rozmówić. Jeśli nie Dosia, stoi starościna na straży. Czasem słówko jakie bryznę, coś mu powiem o przeszłości, ale muszę być niezmiernie ostróżną.
— Ostrzeżże, przy zręczności wojewodę — dorzucił Wicek — że ów Daliborski amantem jest, a kto wié, czy nie przyszłym nagotowanym mężem, gdy się im biédnégo mego starego dobić uda!
— Przeciwko amantowi niémam nic! — rzekła stolnikowa — to rzecz pewna, że albo był, lub jest, lub będzie; co się tyczy projektów marjażu, przeczę! Dosia wyżéj patrzy. Zrobi mu nadzieję! a! to pewna, ale że nie dotrzyma, gardło daję!
— Na to się i ja piszę! — rzekł wojewodzic.
Rozmowa się przeciągnęła tak przez obiad cały, konie i powóz stały już przed kamienicą; natychmiast więc, korzystając z pięknéj pory zawinęła się stolnikowa, pośpieszając z wyjazdem. Wojewodzic nie dając się prosić, siadł z nią razem. Ruszono do Królikarni.
Nie upłynęło pół godziny po wyjeździe obojga państwa, gdy cała długą, czarną chustką i zasłoną okryta, kobiéta zjawiła się przed kamienicą, w któréj mieszkał wojewodzic. Twarz miała osłoniętą, rysów jéj przez gęstą krepę dostrzedz nie było można, z postawy jednak zdała się młodą, a piękna i kształtna postać, poruszała się żywo bardzo. Zdawała się śpieszyć, popatrzała na numer domu i wbiegła do sieni. Chłopak, który posługiwał wojewodzicowi, stał właśnie podedrzwiami. Było to dziecko miasta, swawolne, służbą u pana swawolnego téż do reszty popsute.
Kobiéta głosem wzruszonym wielce, spytała go o wojewodzica.
— Toć mój pan, toć ja go znam i wiem. A cóż pani chce od niego?
— Chcę się z nim widziéć! — drżącym głosem odezwała się kobiéta.
— Ale! to już chyba dziś z tego nic nie będzie! — rzekł chłopak. — Niéma pół godziny, jak siedli do karety z panią stolnikową, w któréj się mój pan pono kocha albo i żeni. Słyszałem jak dysponowali do Królikarni. To oni tam, po ogrodzie, jak wezmą chodzić, będzie tego do nocy. A jak wrócą, pan będzie jadł kolacyą u swojéj, to daj Boże, aby po północku wrócił!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/230
Ta strona została uwierzytelniona.