Zaczął prychać słuchając młodzieniec i probował pokaleczoną ręką wąsa kręcić.
— Mój konsyliarzu — rzekł — bo to widzisz, leśniczy leśniczemu nie równy. Mój czcigodny papa zamożny człek, dawał mnie na nauki po świecie! Miałem metrów, posyłał mnie do Paryża, gdziem bruki zbijał z paniczami co się zowie.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Nie dowiem się więc z kim mam honor? — rzekł Mellini.
— Ale jaki u kaduka honor? — przerwał niecierpliwie chory — honoru około mnie ani za grosz. Był kiedyś, teraz go niéma. Co było a nie jest, nie pisze się w regestr; jestem plebejusz Wicek Szarzak i kwita.
— I czémże się pan zajmujesz! powołanie jego? — spytał doktor ironicznie także.
— A no, to trudno się da zdefiniować — począł chory z wolna spuściwszy oczy — robi się co się zdarzy. Piję tęgo co się zowie, biję doskonale, łgę gdy trzeba aż strach, kląć umiem i z francuzka politycznie i z polska od ostatnich... Piosnek moc śpiewać umiem, gram na klawicymbale i na gitarze, w karty od chapanki i drużbarta począwszy do faraona, gerfectissime; koperczaki stroić do panien i do mężatek potrafię niezgorzéj, i żwawo prowadzę romanse, choćby dwa i trzy naraz. Cóż waćpan chcesz, albo to mało talentów! trzebaż czego wiecéj jeszcze? Z tém się w Warszawie żyje tak jakby się klucz miało i wsi kilka. Nieszczęściem skład okoliczności zmusił mnie, wystaw asiędziéj sobie, opuścić stolicę w chwili gdy się oto sejm zbiera, pole do żniwa... i tu wpadłem między takich co w sześciu na jednego idą!!
Mellini słuchając żartującego sobie młodzieńca nie wiedział już co myśleć. Im więcéj się w niego wpatrywał i przysłuchiwał mu, tém mocniejszego nabierał przekonania że miał do czynienia z jakimś paniczem, incognito chcącym zachować, rozwydrzonym, rozpuszczonym jak dziadowski bicz, ale bystrym i niepospolicie obdarzonym.
Milczał jeszcze doktor, gdy p. Wicek zerknąwszy nań, ciągnął daléj.
— Pojmuję to, szanowny konsyliarzu, że, koniec końców chciałbyś może wiedzieć z kim masz do czynienia, boć winien ci będę za trudy i gościnę. W tém sęk... Jużciżeś kazał zrewidować moje kieszenie, gdyście mnie tu na to łóżeczko komportowali i przekonałeś się że
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.