innego należał obozu, był starym znajomym wojewody, jeszcze z czasu gdy służył wojskowo i bawił się prawem.
Wojewoda skarżył się potém starościnie:
— Moja mościa dobrodziejko, cóżto ja moribundus jestem, czy claustratus, że do mnie nikogo nie puszczają?
— A kogóż niepuszczono?
— Mnóstwo ludzi było.
— A któż o tém jegomości mówił?
— Kto? kto? — odpowiadał stary, niechcąc denuncyować Filipa. — Nic niéma do tego kto mi to mówił, dosyć że byli goście i poszli z kwitkiem precz.
Obie jéjmoście Filipa przeklinały. Jak tu się go zbyć z domu? Probowano, wojewoda jak mur stał: — Chyba mojéj śmierci chcecie! Filip mi oczy zamknie.
Tymczasem stary sługa, na którego się odgrażano, krzywiono, udawał że nic nie widzi i nie rozumié. Swoje robił.
Pani wojewodzina, choć rzadko wpadała do pokoju męża, i to na krótko, więcéj wyręczając się matką, dostrzegła z obejścia się wojewody, z jego mowy i miny, że stary był zmieniony. Wprawdzie najmniejsza okazana mu czułość, przywracała humor i czyniła go natrętnym znowu, lecz wogóle posępny był, milczący, zrażony.
— Kwasi się, to się kwasi! — mówiła obojętnie. — Jak zechcę, bylem skinęła, będzie takim jak był! A znowu czułości tych jego znieść niepodobna, bo mi obrzydliwość robią.
Był to więc stan jakiegoś przejścia. Starościna miała na oku starego jakiegoś wdowca, za którego się wydać myślała; wojewodzina zajmowała się to Daliborskim, to młodziuchnym kasztelanicem, świeżo z Paryża przybyłym, którego rozrywano sobie nawzajem, a ona miała szczęście go zdobyć na najsłynniejszych pięknościach, ubiegających się o przyjaźń jego. Kasztelanic szalał tak za boską Dosią, jak niegdyś wojewodzic, gdy była panną. Uwzięła się go pozyskać sobie nie przez miłość dlań, nie przez fantazyą, wprost tylko aby mieć tryumf i rywalkom pokazać co może.
Dziwne to były czasy i obyczaje. Z pewną ostentacyą ciągnięto kasztelanica do pałacu, nietylko nie czyniąc tajemnicy z jego wizyt w różnych porach dnia, wieczora; ale umyślnie się popisując z tém, że go przyjmowano sam na sam, gdy nikt inny przypuszczany nie był.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/246
Ta strona została uwierzytelniona.