— Formalnie sfiksował! — zawołała wojewodzina. — Ani z nim gadać, ani przystąpić; nic słuchać nie chce i impertynencye prawi: rozkazuje, fuka.
— Ale jakaż przyczyna nagła téj zmiany? Wszak był spokojny i zrezygnowany?
— Jeszcze dziś rano! — potwierdziła starościna. Chodziłam do niego, prawie się nie odzywał, przeciwko niczemu nie protestował.
— Coś zaszło — rzekł Daliborski — ktoś musiał być!
Zawołano Franciszka. Ten się zaklinał na wszystko, iż żywéj duszy do wojewody nie puszczał, krokiem od niego nie odchodził, i na kwadrans się na śniadanie oddalając, chłopca w przedpokoju posadził. Przyciągnięto i chłopaka, ale ten wyląkłszy się, rozpłakany, do niczego się nie przyznał. Stróż śpiący w bramie zapewniał téż, że nikt, oprócz domowych, na dziedziniec pałacowy wpuszczony nie był.
Nagły ten bunt przechodził pojęcie. Strwożona pani wyprawiła własną karetę po doktora.
Rozprawiano żywo, niemogąc się zgodzić na nic. Wojewodzina z wypieczonemi rumieńcami biegała po pokojach podrażniona i zburzona, odgrażając się niewiedzieć na kogo. Matka jéj nie mogła uspokoić, bo i jéj odpowiadała niegrzecznościami.
— Niech mi mama da pokój — wołała — wszystko to z jéj łaski! Nieszczęśliwy dzień i godzina, gdym na próg tego przeklętego domu stąpiła! Łzy tylko i żółć piję.
Nadjechał doktor, sztywny jakiś, i nie swój. Otoczono go kołem, zwiastując mu, że wojewoda łajał, dokazywał, rządził się. Chciano go prowadzić natychmiast: prosił, ażeby sam mógł iść do chorego.
Gdy wszedł, zastał go wistocie nie zwyczajnie ożywionym.
— A co! — powitał go od progu — pewnie nastraszono konsyliarza, bo to nie waćpana godzina.
Jako żywo nie gorzéj mi, ale lepiéj, i to zapewne zawdzięczam jego miksturom: Bóg zapłać!
— Pani wojewodzina jest niespokojna — wtrącił niemiec.
— Żem zdrowszy? — rozśmiał się wojewoda. — Uspokójże ją asińdziéj, choroby jeszcze jest dosyć, by miała co pielęgnować, ale niech mnie głodem i rekluzyą nie kurują!
Czy to konsyliarz zakazałeś aby gości nie puszczano?
— Ja? — odparł doktor, ramionami ruszając. Zbyt wrzawliwego towarzystwa i męczenia się nie radzę, ale rozerwania się nie bronię.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/268
Ta strona została uwierzytelniona.