Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/269

Ta strona została uwierzytelniona.

— Powiedzże to magnifice! — rzekł wojewoda. — A dyeta?
Doktor coś począł o niéj długo, widać było że chciał interpretacyi szerokie zostawić pole.
Pomówiwszy chwilę, doktor wrócił do wojewodzinéj.
— Jakżeż go pan znalazł? — spytała.
— Ożywionym — odparł niemiec, — nie gorzéj, owszem lepiéj.
— Ale niespełna rozumu! słowo daję — wtrąciła starościna — pomieszanie ma. Jedno się drugiego nie trzyma, dziś prawi co innego, jutro naodwrót. Gorączkę czuć w nim... Jest fiksat.
Wojewodzina pytająco spojrzała na doktora. Daliborski także. Konsyliarz milczał, ściąwszy usta.
— Że nie jest w zupełném posiadaniu zmysłów — odezwała się wojewodzina — to pewna.
Doktor milczał jeszcze.
— Cóż pan mówisz? — spytał mecenas.
— Nie mówię nic — rzekł niemiec.
— No, ale gdyby koniecznie trzeba powiedziéć? — dodał Daliborski.
Czekano w milczeniu.
— Nie umiałbym zdecydować o tém i skłonniejszybym był przyznać, że jest przytomnym.
Starościna z gniewu uderzyła w ręce.
— Ale konsyliarz sam byłeś tego zdania — zawołała.
— Ja nie miałem żadnego zdania — począł niemiec flegmatycznie. Widuję chorego rzadko i na krótko, spuszczałem się w tém na obserwacye osób, żyjących ciągle z wojewodą. Co do mnie, ja tu nie widzę najmniejszego śladu pomieszania.
Wojewodzina, która po mieście głosiła wcale co innego, ulękła się i zagniewała.
— A! to coś nowego! — ozwała się z przekąsem — to coś nowego?
Doktor stał nieporuszony, jak gdyby nie słyszał; wyjął zegarek, spojrzał nań i widocznie dłuższéj unikając rozmowy, skłonił się, zabierając wychodzić.
Daliborski pogonił za nim; dwie jéjmoście zostały same.
— Kto tu winien, ja nie wiem! — odezwała się starościna — że nie ja, to pewna!
— Szłam przecież za radą waszą! — ironicznie, złośliwie odezwała się córka.