Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przepraszam — odparła dumnie starościna — mój plan i rada była wcale inną. Życzyłam go ugłaskać, pieścić, a waćpaniś go tylko draźniła. Ledwie udobruchanemu prawiłaś grubiaństwa: masz, coś posiała.
— Czułości było dosyć, mam ich już po póty! — zawołała, na gardło ukazując wojewodzina. — Sprawia mi obrzydzenie ten stary grzyb: wolę gdy się gniewa.
— No, to masz czegoś chciała! — rzekła matka.
Poczęła się wzdłuż i wszerz przechadzać po pokoju, oczekując powrotu Daliborskiego, który się zjawił z miną posępną.
— Doktor — rzekł — na nic się nie zdał; potrzeba myśléć o innym. Młody jest, nie ma doświadczenia, lęka się. Z nim nic zrobić nie można. Lękam się nawet, ażeby po mieście nie rozgłaszał, że stary zdrów i zupełnie przytomny.
— Niech paple co chce! — krzyknęła wojewodzina w pasyi. Prędzéj mnie uwierzą niż jemu. Wszystko mi jedno.
Na tę rozmowę wpadł Franciszek strwożony, opowiadając, że dwu panów przybyło z wizytą do wojewody i odprawić się nie dawali.
Byli to dwaj znajomi wojewody, których stolnikowa namówiona przez wojewodzica, nasłała z tém, aby się bodaj gwałtem dobijali, mówiąc, że wiedzą, iż wojewoda jest zdrów.
Wojewodzina wybiegła sama do salonu, każąc ich prosić do siebie. Byli to pan kasztelan sieradzki i starosta wielewizki, oba w wieku wojewody, ludzie poważni i odważni.
Obu ich wojewodzina nie znała. Kasztelan jéj siebie i towarzysza prezentował, przyjęła ich cała zaczerwieniona i gniewna.
— Powiedziano mi, iż waćpanowie dobrodzieje życzyliście sobie usilnie widziéć się z mężem moim; bardzo przepraszam, że ich żądaniu zadość uczynić nie mogę. Najlepiéj znam stan zdrowia męża mojego: doktor mu nakazał absolutny spoczynek.
— Powiadają jednak... — począł kasztelan.
— Mogą powiedziéć co chcą! — przerwała gwałtownie piękna Dosia — ja lepiéj panów od innych poinformować mogę. Sługa uniżona!
I wyszła.
Kasztelan wyprostował się i wolnym krokiem wyszedł za drzwi, prowadząc za sobą starostę.