mi wizytami i opowiadaniem sceny, któréj przypadkiem, świadkiem była. Wymawiając wyraz ten, uśmiechała się dwuznacznie.
W kilka godzin potém cała Warszawa wiedziała, że pani wojewodzina opuścić miała, albo téż opuściła już dom mężowski i że prawdopodobnie proces rozwodowy jest nieunikniony.
Chociaż piękna stolnikowa opowiadając to, okazywała jawnie sympatyą dla starego wojewody i jego syna, stało się jednak że miasto niemal całe wzięło stronę... pięknéj Dosi.
Tak było. Znany hulaka, syn marnotrawny, nie miał u nikogo łaski, sprawa jego była u wszystkich zawczasu przegraną. Obwiniano starego wojewodę o niedarowaną słabość, z jaką naprzód dał się powodować żonie, potém rzucił w ręce syna.
Pobudek do śmiałego kroku, nie w miłości synowskiéj szukano, ale w interesach majątkowych.
Słowem piękna Dosia wychodziła z téj sprawy ofiarą nieszczęśliwą, nad którą się wszyscy litowali.
Ale, tak bo była piękną!...
Przed wieczorem, jak zapowiedziano, obie kobiety opuściły pałac. Opóźnił się tylko wyjazd z powodu, że starościna wszystko, aż do makat ze ścian pozabierała. Ładowano wozy, nikt się nie sprzeciwiał; zabrano sprzęty, schwycono kasę, zapakowano srebra i kosztowności.
Filip ośmielił się przebąknąć coś o tém panu, wojewoda odpowiedział:
— Daj brać co chcą!
Zabrała téż starościna tak troskliwie srebra, że dla jegomości do wieczerzy łyżki pożyczyć musiano.
Wojewodzic uśmiechał się.
Późnym już wieczorem, oznajmiono przybycie mecenasa Daliborskiego, który chciał się rozmówić z panem wojewodą albo z synem.
Stary był tak zmęczony, iż Wicka prosił o wyręczenie.
W wielkiéj sali czekał nań mecenas, chodząc kroki żywémi z głową spuszczoną.
— Czém służyć mogę? — rzekł ironicznie wojewodzic.
— Przychodzę bez żadnéj misyi! — odparł Daliborski. — Szczycę się łaską pani wojewodziny i jéj zaufaniem, czułem się w obowiązku, jako przyjaciel...
— Przyjaciel? — podchwycił sceptycznie wojewodzic, powtarzając parę razy ten wyraz. — Ale o cóż idzie?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/279
Ta strona została uwierzytelniona.