— A to już do mnie nienależy — rzekł doktor.
— Bodajżeś skisł, stary nudziarzu! — dokończył mrucząc Wicek i do ściany się odwrócił.
Mellini poruszony jeszcze tą rozmową, poszedł wprost do Gawłowskiéj i Pepity.
— Potrzeba ci było dziś śpiewać — odezwał się z progu — gdy w domu mamy chorego. Skarżył mi się że mu tym piskiem sen przerwano. Przestraszył się...
Pepita załamała ręce.
— Cóżem ja winna! Stary Schafner nalegał, kazał, pozamykaliśmy drzwi wszystkie!
— Tak! tak, ależ pamiętać trzeba że to chałupa jak z kart: dosyć kaszlnąć żeby aż na strychu rozległo...
— Ale mu się nic nie stało? — spytała Pepita zmieszana.
Doktor głową pokiwał.
— Dostanie trochę gorączki — rzekł dwuznacznie — ale spodziewam się że mu to przejdzie; w tych dniach téż myślę się go pozbyć, bo mi ta załoga, przyznam się, jest wielkim ciężarem. I dla waćpanny téż z tego niewygoda.
— A! dla mnie! — poczęła prędko Pepita — dla mnie? Ależ mnie, tu, z Gawłowską doskonale... Ja mogę zostać dopóki tylko potrzeba. Proszę wcale nie myśleć o mnie.
— Choćbym i nie myślał o tobie — dodał doktor pocichu — tego człowieka z domu chcę co rychléj się zbyć. Jest ostateczny łotr jakiś, najniebezpieczniejszego gatunku, bez czci i wiary.
— Możeż to być! — naiwnie podchwyciła Pepita zbliżając się do wuja. Któżby się mógł spodziewać! Z twarzy...
— Tak! tak! wy wszystko sądzicie z twarzy! — przerwał Mellini — chłopiec niczego, ale najpaskudniejszego charakteru i z tém się wcale nie tai!
Rzuciwszy to słowo doktor, niechcąc się wdawać w dalszą rozmowę, odszedł. Pepita została jak wkuta do posadzki, nie uważając nawet że Gawłowska na nią z przestrachem i niepokojem patrzała.
Po chwili dopiéro przyszła siąść obok niéj i w milczeniu wzięła robotę do ręki, bezmyślnie ją obracając.
— Ktoby się tego mógł z twarzy jego domyśleć! — poczęła pocichu. — Proszę cię, moja Gawłosiu! Gdybyś ty go była widziała jak
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/33
Ta strona została uwierzytelniona.