ja, tam, na ziemi leżącego we krwi, z tą głową taką śliczną! Mnie to póki życia nie wyjdzie z pamięci!
— E! co znowu! — ofuknęła Gawłosia — boś się panna nastraszyła! U stracha wielkie oczy, imaginacya jakaś! wydał się czémś osobliwém, a to szałaput, wisus i po wszystkiém. Panna myśli że go ludzie nie znają!
— A któż on jest? zmiłuj się — podchwyciła Pepita ciekawie, — wuj powiada że się od niego nic nie można dowiedziéć.
— Kto ma być? Tać to już u Seliga i naokół wiedzą o nim i gadają. Na mieście on już burszował tu dawno i awantury wyrabiał, a tylko z jednéj winiarni do drugiéj i z jednéj burdy w drugą. Na końcu przyszła kryska na Matyska; ale to nic dobrego: nie żal go!
Gdzieś, widać, na jakimś to dworze służyć musiało, liznął potroszę tego i owego, przetarł się i rozłajdaczył: gdzieś się téż w rynsztoku zmarnuje!
Pepita wysłuchała cierpliwie i westchnęła. Z twarzy jéj widać było, że choć się nie chciała sprzeczać z Gawłowską, może sobie co innego myślała.
Nazajutrz, doktor wychodząc z domu, najuroczyściéj zakazał siostrzenicy, aby do sieni od ulicy wychodzić się nie ważyła i drzwi od bawialnego pokoju zamknęła na klucz aż do jego powrotu.
Rany pana Wicka już się były tak dobrze podgoiły, że właściwie jedna tylko głębsza na głowie pozostała do zabliźnienia. Nosił jeszcze bandaż, i choć ten go nie zdobił, ale pięknemu i z tą przewiązką nadto szpetnie nie było. Po wyjściu doktora, zobaczywszy przez okno, iż się ku miastu posunął, chory szybko się począł ubierać.
Nie łatwe to było zadanie, gdyż suknie w których go przyniesiono i krwią pobroczone i ziemią powalane i pomięte były i pocięte. Wicek wziął się do nich i opatrzywszy w jakim były stanie, zrazu je cisnął z gniewem od siebie. Po chwili jednak zrezygnował się wrócić do nich i nie dbając o rozcięte plecy i rękawy, począł je wycierać, wyciągać, oczyszczać. Po dosyć długiém mordowaniu się nad niemi, doszedł do tego że mógł je na siebie nawlec, nie wiele się troszcząc jak w nich będzie wyglądał. Gdy to robił, usta mu drgały i krzywiły się szydersko...
W izdebce Pepity, w któréj mieszkał było spore zwierciadełko; przejrzał się w niém, uśmiechnął do siebie i czuprynę zatarł.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.