W kilka dni potém przez Grodzką ulicę, widziéć było można idącego, tego samego Wicka Szarzaka. Miał na sobie ten sam kontusz posiekany, który mu jakiś krawczyna, jak umiał pozszywał. Rany na plecach i piersiach już mu się pogoiły, ale na kontuszu trudniéj je przyszło zabliźnić. Czapka na bakier włożona pokrywała czarną chustynkę, którą głowę jeszcze miał przewiązaną. Nie zbywało mu wcale na fantazyi pomimo zszarzanéj odzieży, podartego obuwia i niezupełnie pogojonych ran. Trzymał się jedną ręką w bok, a drugą za szablę. Na téj widać było zaraz, że gdzieś za mały grosz na tandecie musiała być kupioną. Lichota to była, rapcie wytarte tak, że z nich barwa zlazła; pochwa odrapana, skówki posrebrzane z których mosiądz żółto przeświecał, a i klinga nie musiała osobliwą być. Rączka téż jakąś ptasią głową zakończona, mizernie wyglądała.
Pomimo oszarpania i zaniedbanéj odzieży, chłopak pańsko szedł i ze straszliwą butą. Ustępowano mu z drogi, bo widać było że on nikomu z niéj nie zejdzie. Kroczył sobie tak jak to się idzie spacerem dla rekreacyi, bez celu, nie śpiesząc, nie dbając dokąd, nie patrząc przed siebie. Oczy miał spuszczone na ziemię, dumał. Posuwał się od niechcenia, od Krakowskiéj widać bramy do Grodzkiéj, jakby na Żydy chciał iść. Kiedy niekiedy rzucił przed się okiem lub ziewnął.
Słońce przypiekało, godzina była ranna, ale już południe blizko.
Gdy on kierował się tak w dół, z Grodzkiéj bramy wysuwał się właśnie pański jakiś dwór podróżny. Jechało przodem dwu jak olbrzymy hajduków w granatowych kurtkach i ponsowych hajdawerach, na koniach rosłych; daléj trzech konnych dworzan w barwie zielonéj z żółtém, za niemi kolasa duża danglowska, nowa, pyszna: za nią widać było furgony i konie luźne. Dla gorąca powóz był poroztwierany i widać w nim było na jedwabnych poduszkach, siedzącego, a bar-