dziéj napół leżącego młodzieńca, który dla wygody ręce w pasy jedwabne powozu powkładał. Piękny ten mężczyzna, brunet, ubrany po francuzku, twarz miał, mimo znudzenia podróżą, pełną ognia i życia...
Czarne jego oczy bystro w prawo i lewo strzelały. Nagle, gdy je przypadkowo skierował na idącego naprzeciw Wicka, porwał się w powozie siedzący, i jakby oczom nie wierzył, z niezmierną uwagą przypatrywać mu się począł. Konie szły zwolna po lichym bruku pod górę.
— Co u licha! Quel diable! — zagrzmiał głos z powozu — Stój!
Służący idący przy kolasie, a za nim kilka głosów powtórzyło: „Stój!” — i kolasa się zatrzymywała, gdy siedzący w niéj młodzieniec wyskoczył, wprost idąc ku p. Szarzakowi.
Szedł i przyglądał mu się jeszcze.
Wicek, który to wszystko dostrzedz musiał, nie dawał znać po sobie wcale, jakby ten cały zachód brał do siebie.
Szedł bardzo spokojnie daléj swoją drogą.
Wtem naprzeciw, drogę mu tamując, stanął młodzieniec, który z kolasy wysiadł, i zawołał, o krok już będąc od niego:
— Wojewodzic! oczy mnie nie mylą? Ale to on! Cóż to jest?
Wicek zwolna podniósł głowę, popatrzał, i odezwał się głosem obojętnym:
— Nie mam honoru!...
— Na Boga! ale cóż to ma znaczyć? nie jesteśmy w karnawale, wojewodzicu kochany.
— Żadnego tu wojewodzica niéma! — zawołał stanowczo i nieco poruszonym głosem idący — nie znam, nie wiem. Proszę mnie puszczać... Każdy w swą drogę!
— Mais tonnere de Dieu! — nieustępując, krzyknął gorąco pan z kolasy. — Powiedzcie mi co to znaczy? Ja cię tak nie puszczę!
Wicek na rękojeści szabli położył rękę, jakby znać dając, że się bronić myśli.
Rozśmiał się przeciwnik.
— Mów, co ci się stało? Dwu nas przecie takich niéma na świecie.
— Za kogo mnie waćpan bierzesz? — spytał flegmatycznie znowu Wicek.
— Wojewodzic.... jesteś! Cóż u licha! Kolegowaliśmy z sobą w Strasburgu! Graj ty komedyą z kim chcesz, ale nie zemną!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/40
Ta strona została uwierzytelniona.