— Ja! — krzyknął — ja! Za kogóż ty mnie masz! Jest jedna rzecz, którą szanuję, to rodzinę i ojca, którego kocham. Z tém u mnie żartów niéma! Ta żmija chciała właśnie mnie miéć za gacha, wiedząc że szalałem za nią. Wzdrygnąłem się na jéj podłość! Lękała się, abym jéj nie oskarżył: wiedziała, że będę pilnował i nikogo z jéj serdecznych przyjaciół nie dopuszczę, bo honoru ojca i domu strzedz było powinnością, dlatego pozbyć się mnie musiała!
Te słowa wymówiwszy seryo, natychmiast do gorzkiéj swéj ironii wrócił Wicek, nalał lampkę, wypił i śmiać się począł zimno, strasznie. Książę nań patrzał zupełnie tak, jakby w teatrze przyglądał się aktorowi.
— Ta kobiéta dopiéro dała mi poznać życie w całéj jego szkaradzie i ohydzie.... Palże je dyabli! trzeba resztkę puścić z dymem jaknajprędzéj.
— Cóż myślisz? — zapytał książę.
— A na cóż ja mam myśléć? — odezwał się Wicek — właśnie nie chcę myśleć, nie chcę się starać o nic: chcę zginąć, zapić się, zmarnować...
— To łatwo — rzekł książę — ale daruj mi, tylko ludzie słabéj głowy tak kończą.
— A jeśli ja mam słabą głowę? — zapytał, śmiejąc się Wicek.
— Mylę się: głowę masz lepszą niż serce — poprawił się książę — serce jest słabe. Tragicznie wziąłeś, coś powinien był wziąć....
— Jak? po łotrowsku? po psiemu? — zawołał gwałtownie Wicek. — Nie! nie!... Nie mogłem patrzéć na poniżenie, na upodlenie ojcowskie. Nie znasz go ty. To złote serce, ale jak moje, słabe. Dał się uwikłać w sidła temu szatanowi.
Książę, słuchający dość zimno, przerwał:
— Wojewodzicu duszy mojéj, a pamiętasz ty, jak niedawno wielbiłeś Dosię i zwałeś ją aniołem?
Wicek ręką białą potarł czoło.
— Tak — rzekł poważniejąc.... — Drżę, gdy wspomnę, że szatan mógł się tak ukrywać w téj kobiécie zepsutéj, bez czci i bez wiary, iż się nigdy niczém nie zdradziła! Komuż wierzyć i gdzie cnoty szukać? Poczém poznać dziewictwo duszy? Pamiętasz jéj skromną postawę, jéj oczy z długiémi rzęsy aksamitnémi, zamykające się na najmniejsze słówko dwuznaczne; purpurę tych rumieńców, co jéj twarz oblewały, obawę najmniejszego śmielszego kroku i słowa? Dziecięciem się mi
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.