Przypominam sobie gdy był u nas, dziewczątko śliczne, które biegało boso po ogródku. Oczy miała już wówczas straszne: prorokowałem, że niemi zabijać będzie. Mellini ją strzeże jak oka w głowie, ty się tam nie dociśniesz. Kroku jéj nie daje stąpić bez duegny.
Wicek dziwnie poświstywał.
— Książę jesteś domyślny, ale na ten raz... darujesz...
— Ja Melliniego dziś odwiedzę — przerwał książę. — Chcesz, to ubierz się trochę i zawiozę cię z sobą.
Wicek się z ławy ruszył nagle.
— Wiész, że to jest, to jest myśl cale niezła! — zawołał. — Doktor mnie z domu wypchnął bez ceremonii. Może mnie ma za jaką hetkę pętelkę. Gdybyś wasza jaśnie oświecona książęca mość zawiózł mnie do niego, ale z warunkiem, że nazwiska mego dawnego, które porzuciłem, nie powiesz mu, i tylko tak jako bezimiennego kolegę ze Strasburga przedstawił, dziękując za to, że nie darmo głowę zaszył i mózgowi z niéj wyjść nie dał: hm, byłoby to przedziwnie!
— Nieprawda? — podchwycił książę. — Mógłbyś odzyskać prawo bywania w domu i nadużyć go, pannę z tyranii jego wyzwolić...
Śmiać się zaczęli oba i Wicek z ławy się zerwawszy, rzucił się na szyję księciu. Uściskali się serdecznie, nalali lampki i wypili potrącając o nie...
Nie słyszeli, że już od kilku minut do drzwi dyskretnie w pewnych przestankach pukano.
— Kto tam!? Wchodź-że, a nie hałasuj! — zakrzyczał książę — Kobiét tu niéma!!
Drzwi się rozwarły lekko i pomiędzy niemi a uszakiem, ale nizko ukazała się głowa uśmiechająca z pejsami długiemi, lśniącémi od jakiegoś smarowidła... Ponad nią chuda, żółta ręka trzymała podniesioną jarmułkę... Niżéj w pargaminowéj twarzy, dwoje oczu zmrużonych patrzało i usta otwarte śmiały się kilku ogromnemi żółtémi zębami, ustawionémi w nich nieregularnie. Uśmiech był widocznie obliczony dlatego, aby usposobić patrzących łagodniéj względem intruza, który się zapewne wrażenie niemiłe wywrzeć obawiał.
— Kłaniam jaśnie panom...
Wicek się odwrócił.
— A! to ty nicponiu! Czego chcesz? po co włazisz? jak śmiesz!
Na samo poruszenie gwałtowne i groźne, głowa i ręka cofnęły się.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.