— Doktorze! — krzyknął książę w uniesieniu — ale to cudo piękności! Winszuję ci!
— Spodziewam się, że już w. ks. mość jesteś zaspokojony... i.... mam honor go pożegnać. Nóżki całuję...
To mówiąc, skłonił się i wyszedł.
Wojewodzic parsknął.
— A co? m. książę, wynośmy się, nie mamy już tu co robić!
— Ten Mellini zawsze był impertynent — rzekł książę. — Trudna rada... Słowo honoru dotrzymane, rad jestem żem wolny. Daj za mnie, proszę cię, Gawłowskiéj parę dukatów i chodźmy.
Stało się jak chciał książę, wyszli ziewając na ulicę i nie wiem, czy dostrzegli gdy mijali okna pokoiku Pepity, że firanka drżała. Dziewczę raz jeszcze chciało zobaczyć tę piękną głowę zuchwalca, któréj we krwi broczącéj na ziemi zapomnieć nie mogło. Gniewała się na niego, a coś ją ku niemu ciągnęło. Rada była że odchodzili, i żal jéj było, że go już może nigdy nie zobaczy. Ścigała idącego długo zadumana, dwie łzy, prędko otarte, z powiek się stoczyły, których się sama zawstydziła. Jawném było, że ten śliczny chłopak, zepsuty, rozwydrzony, ani westchnienia, ni łzy był nie wart, wstrzymać się jednak nie mogła, aby się nad nim nie ulitowała.
Z tęskném jakiémś uczuciem siadła przy okienku, a gdy się oddalili odchodzący, podniosła firankę, aby ich widzieć jeszcze.
Książę, choć twarz miał znużoną i wyżytą, był bardzo pięknym mężczyzną, ale nie czynił na niéj najmniejszego wrażenia. Gniewała się na zuchwalca, — ale ten! ten!
Zdawało jéj się, że go widziała lecącym na zgubę w przepaść, młodo gdzieś tracącym życie... i myślała, że uratowaćby go można, otrzeźwić z szału, przytrzymać, — ocalić!
Tymczasem książę szedł z wojewodzicem ku gospodzie, gdzie na niego dwór z wielkim niepokojem od wczoraj czekał. Ludzie byliby może rozbiegli się szukać, gdyby ze swym panem do wszelkiego rodzaju podobnych nocnych i dziennych wybryków jego nie byli zdawna nawykli. Grali więc i pili całą noc, naśladując jaśnie oświeconego, i spokojni byli, że mniéj więcéj podchmielony i zgrany powróci. Po drodze układało się plany.
— Wojewodzicu méj duszy — mówił książę — jedziesz zemną.
— Nie, książę mojego serca: zostaję.
— Po co?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/65
Ta strona została uwierzytelniona.