Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

Niemożna było powiedzieć, ażeby się stroić lubiła lub za modami nowemi ubiegała, jednak zawsze wychodziła tak do twarzy, pięknie przyodzianą, tak starannie przybraną, ufryzowaną, zakwefioną, że miło na nią było popatrzéć.
Twarz miała jeszcze bardzo piękną, choć się musiała zbliżać ku czterdziestce; właśnie rozkwitała tą drugą młodością niewieścią, która czasem ma niemal świeżość pierwszéj, a niebezpieczniejszą jest od niéj. Chodziła z oczyma spuszczonemi, z ustami usznurowanemi, drobnemi kroczkami, unikając wejrzeń śmiałych, stroniąc od mężczyzn; ale gdy wejrzenie jéj padło na którego z nich, parzyło, powiadali, jak ogień.
Dostąpić do niéj było nadzwyczaj trudno: młodzież próbowała, i nieudawało się jéj. Starsi duchowni, osoby poważne, niewiasty podżyłe: stanowiły jéj towarzystwo.
Jakaś choroba, na którą była zapadła, a którą Mellini nazywał, śmiejąc się, imaginacyą, zbliżyła starego eskulapa do miłéj jeszcze wdówki. Musiał z powodu choroby téj bywać u sąsiadki, a że nadzwyczaj dlań była uprzejmą, niemal nadskakującą, jak gdyby go za serce chwycić chciała, Mellini, mimo swego sceptycyzmu i nieosobliwych wyobrażeń o kobiétach, polubił pochlebnicę.
Najlepszą kawką i śmietanką z kożuszkiem, najsmaczniejszemi sucharkami go przyjmowała. Posyłała mu przysmaczki, i poznawszy w nim słabość tę, że jeść lubił, — karmiła go tak skutecznie, że w końcu przepadał za nią.
Być może, iż pani Strańska miała względem starego inne jeszcze projekta, okazywała mu bowiem czułość nadzwyczajną i upewniała, że starszych mężczyzn przenosiła nad młodych, zaręczała zarazem, że się jéj wydawał w saméj sile wieku. Patrzała nań czasami tak, że można ją było posądzić o czulszy sentyment dla łysego i opasłego Włocha. Mellini w tém dosyć smakował, ale daléj się nie posuwał, i podobno w ostatnich czasach dał wdowie do zrozumienia, że miałby za głupca człowieka, któryby się w jego wieku żenił.
Z tego powodu żwawą mieli kontrowersyą z sobą: Mellini się jednak nie dał przekonać. Przez dni kilka chłodno go traktowała wdowa, i na tém się skończyło. Wrócili do dawnéj konfidencyi. Dogadzało to doktorowi, że osobę tak przyjemną, pobożną, surowych zasad, miał dla towarzystwa Pepity; zdawało mu się bowiem, że ta odrobina zalotności, jaką jemu okazywała, była oczywiście tylko dla niego. Stary wiedział, że się przecież dowcipem swym mógł podobać, a po-