wierzchowność miał nie odrażającą. Że wdówka mogła chcieć się wydać za niego, nic w tém zdrożnego nie znajdował.
Pepita niemal codzień chodziła do sąsiadki, z dziecinną swą prostotą podzielała zabawy pięcioletniéj Helusi, a w rozmowach z panią Strańską czerpała wiele ciekawych wiadomości.
Wdowa, przy Mellinim nadzwyczaj ostrożna i nie wygadująca się, z przyjaciółką stawała się gadatliwą, i najczęściéj tak się składało, że mowa o mężczyznach była.
Pani Strańska zdawała się przejętą niebezpieczeństwy, jakie groziły pięknym twarzyczkom na świecie: opowiadała historye rozmaite budujące, a czasem tak się w nich plątała, że Pepita mogła sądzić, iż z własnego życia czerpała. Niejeden raz zamiast powiedzieć: — ten ją pocałował! — wyrwało się jéj: — a ten mnie pocałował. Ale natychmiast się poprawiała: — co ja gadam!
Niemniéj mnogie te opowiadania z życia przyjaciółek nosiły na sobie takie piętno prawdy, że Pepita myślała niekiedy: — ale czyżby ona mogła mieć tyle romansów!
Nie było to dla młodego dziewczęcia najlepsze towarzystwo, bo gdy się sam na sam zostały, a Helusię z lalką odprawiono do kąta, mówiono o zdradziectwach mężczyzn, o ponętach miłości, o rozmaitych szwankach istot niewinnych, co Pepicie dużo do myślenia dawało. Wprawdzie historya każda kończyła się morałem surowym, tylko że zakończenia te jak przyszyte i przyfastrzygowane niezręcznie wydawały się słuchającéj.
Każdego dnia regularnie pani Strańska udawała się do kościoła, i lubiła być w nim widzianą. Znano ją z gorliwości téj i była w wielkich łaskach u duchowieństwa. Procesya się żadna bez niéj nie obeszła, i nigdy przed zupełną konkluzyą nabożeństwa nie wysunęła się z kościoła. Nazywano pobożność jéj budującą.
W istocie tak się z nią urządzała, że biła w oczy. Umiała zdobyć pierwsze miejsce lub przynajmniéj najwydatniejsze. Chociaż miała i kościoły swe i kaplice i ołtarze uprzywilejowane, jednakże przy większych odpustach wszędzie jéj pełno było. Szczególnie zaś lubiła modlić się do relikwii dominikańskich, jak wiadomo, na cały świat sławnych. Tu ją zastać było najczęściéj można, nawet na nieszporach. Tu téż jednego wieczora, u święconéj wody na wychodném, spotkał ją jakiś młodzieniec, który modą zagraniczną, nietylko jéj ofiarował wodę, ale jéj przy wyjściu towarzyszył. Panicz był i całą gębą piękny
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.