Pusterski dnie wyliczył.
— Pilnuj-że mi go i z oka nie spuszczaj — dodał patrząc na zegarek mecenas. — Sledź, patrz, a jeśli co będzie ciekawego, zaraz mi przynoś.
— Słucham jaśnie starosty.
Daliborski chciał odchodzić, gdy Pusterski zamruczał:
— Ale u mnie już i dydka niéma.
— Aj! ty! ty! więcéj zjész i przepijesz niż przyniesiesz! — zamruczał rzucając mu talara Daliborski. — Idź mi zaraz!
Nie zachodząc już nawet do kancelaryi dla pożegnania się z kolegami, dependent z korytarza wprost puścił się na ulicę i znikł. Piszący zobaczyli go wybiegającego i coś szeptać zaczęli między sobą.
Upłynęło dni parę, a Pusterski się nie pokazywał wcale.
Jednego dnia, gdy mecenas był w gabinecie zajęty z trzema nowo przybyłemi panami, cichym szeptem o jakimś zapewne bardzo ważnym interesie, bo mu każdy z nich w końcu rulon dukatów na stole położył, służący wszedł do gabinetu, niosąc na talerzu kartę.
Był to pachnący stolicą wizytowy bilet, wkoło otoczony niebieską z kwiatów i wstęg girlandą, na którym stało wydrukowane nazwisko. Z drugiéj jego strony bujnym charakterem niewieścim kilka słów dopisano.
Obejrzawszy kartę, uśmiechnął się mecenas, schował ją do kieszeni, i powiedział służącemu:
— Natychmiast tam się stawię.
Usłyszawszy to, szlachta poczęła ściskać go i żegnać, zalecając mu sprawę.
— Proszę być spokojnym, kochany rotmistrzu; niech pan starosta ufa mi, pan strukczaszy zawierzy! Wszystko będzie dobrze!
— Co daj Boże, amen! — rozśmiał się najstarszy.
Mecenas odprowadził ich aż do sieni; wrócił po rulony, które we właściwém im schronieniu w biurku ulokował, i zabrał się wychodzić z domu.
Pora była poobiednia i zachód słońca blizko, czas piękny, i zapewne dlatego Daliborski wybrał się z domu pieszo. Każdemu innemu uszłoby to, ale jemu ulica była niebezpieczną. Chwytano go co chwila po drodze, różnego stanu ludzie napastowali i zatrzymywali. Wysiadano z powozów, porywano pod ręce: Daliborski ledwie się mógł pozbyć natrętów.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.