— Siadaj — rzekła wskazując krzesło. — Jestem tu przypadkiem, jadę do Warszawy, na sejm. Wojewoda mnie poprzedził... Chciałam cię zobaczyć.
Cię poufałe było wyszepnięte bardzo cicho, ale musiało bardzo uszczęśliwić mecenasa, bo pochwycił nanowo rączkę pierścieniami okrytą i gorąco ją całować zaczął, aż mu ją wyrwać musiano.
Wojewodzina znowu napół się położyła na kanapce, sparła na rączce i główkę podniosła ku Daliborskiemu, wlepiając w niego wejrzenie tęskne, jakby niém badać chciała człowieka.
— Nic mi nie powiesz? — szepnęła.
— Ważnego, nic — odparł cicho mecenas. — Stare dzieje zawsze.
— Jest tu?
— Jest i prowadzi życie zwykłe. O mało, mało nie zostaliśmy od niego uwolnieni. Przypuśćmy, że to był przypadek — dodał z pół uśmiechem mecenas — ale trafiło się, że u winiarza było kilku rębaczy, z którymi się zwaśnił. Posiekali go tak, że za umarłego go porzucili, ale, nieszczęściem trafiła się córka doktora, która go zobaczyła i krzyknęła, a doktór co go wyleczył!
Wojewodzina załamała ręce.
— Szalone szczęście! — szepnęła. — A, póki ten człowiek na świecie, ja ani pokoju, ani szczęścia mieć nie mogę! Znasz historyą moję... wiész....
Tu słów zabrakło, spuściła oczy.
— Między nim a mną, walka o śmierć lub życie...
Poruszona wielce, mówić nie mogła. Mecenas ze współczuciem w milczeniu czekał na słowo.
— Niéma potwarzy, którąby się nie mścił nademną — dodała — wiesz... To fałsz... Musiałam wyjść za jego ojca, matka moja wymagała tego, interesa jéj. Poświęciłam się dla niéj.
Uczynił mnie poczwarą jakąś! To zbrodniarz...
— Niechże się pani nie irytuje — wtrącił mecenas.
— Wspomnieć nie mogę o nim żeby się żółć nie zburzyła we mnie, dokończyła wojewodzina.
Zamilkła znów na chwilę.
— Potrafiłam się go pozbyć z domu, tak! przekonałam starego że tę żmiję odtrącić powinien. Usłuchał mnie: wyrzekł się go... Zdawało się wszystko skończoném... A! nic! nic, słaby, zniewieścia-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/91
Ta strona została uwierzytelniona.