Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

ły, bez charakteru, tęskni za nim, płacze po nim, choć się z temi łzami kryje... A pozbyć się go raz niepodobna!
— Trochę cierpliwości — począł ręki znowu szukając, którą mu wyciągniono, Daliborski, i przyciskając ją do ust — trochę cierpliwości. On się sam zgubi; niepotrzeba nawet szukać środków.
— Ale ja w téj trwodze ciągłéj żyć nie mogę — zawoła kobieta — zbliżenie się jego do ojca, grozi mi...
Spuściła oczy.
— Ojciec tęskni po nim. Jeśli się znowu spotkają, ja, ja jestem zgubiona!
I twarz zakryła rękami.
— Ta potwora gotowa znaleźć na mnie, nie dowody, bo ich niéma, ale potwarze... Ja nie wiem.
Nagle wstała rzucając ten ton rozpaczliwy, spojrzała ostro na Daliborskiego, chwyciła go za rękę.
— Ty to możesz jeden uczynić, aby go z serca ojca na zawsze wytrącić; ty, ja ufam...
Sparła się znowu na łokciu w melancholicznéj postawie i zadumała.
— Posłuchaj mnie — rzekła — ojciec się go wyparł, wydziedziczył... Uczynił to w świecie najsprawiedliwiéj, bo zmarnował we dwójnasób tyle co mu się mogło należeć. Nic mu nie należało, nic! Ale po matce, prawnie, do schedy spadającéj nań, może mieć pretensyą. Nie chciał ojca pozywać i zdaje mi się że tém jeszcze serce jego sobie pozyskał.
Stary jest skąpy!
Mój drogi — dodała chwytając za rękę Daliborskiego i głos zmieniając na suchy i złośliwy — mój drogi, ty możesz to zrobić, namówić go... wymódz aby ojca pozwał.
Kończąc te wyrazy piękna wojewodzina starała się oczyma oczarować, spętać, ująć sobie mecenasa. W tych oczach mieniących wyraz było tysiąc obietnic; usta szeptać się je zdawały.
— Mecenasie! możesz być moim zbawcą!
Daliborski milczał zamyślony, jak gdyby się drożył z sobą. Wojewodzina coraz mocniéj stawała nalegająco. Szeptała pocichu nie dosłyszane wyrazy, zbliżała się, opanowywała starostę, który dawał się prosić, może by większéj ceny stała się obietnica.
Nareszcie, jakby wychodząc z zadumy zawołał: