Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Trapezologjon.djvu/26

Ta strona została skorygowana.

bez bram i mostków, bez karuzelów i huśtawek, których tu tyle być miało!
Słyszałem wiele o podkomorzym dawniej i z tak różnych stron, że rad byłem poznać go bliżej i sam osądzić. Jedni mi mówili, że to był rozpustnik, babiarz i utracjusz, drudzy żałowali go, iż się ze wszystkiego wyzuł posłuszny kaprysowi żony i dzieci, z największego przepychu schodząc na ubogie życie szlachcica o kilkunastu chatach. Ale w rodzinie tej nie widać było nic, coby znamionowało, że w niej zgoda zachwianą została na chwilę, ani wielkiej czułości, ani też kwasu nie dostrzegałem, podkomorzy wcale nie wyglądał na ofiarę, żona niepodobna była do tyrana, a dzieci — były sobie jak wszystkie teraźniejsze dzieci, co to dorosłszy do wąsa, papę biorą pod rękę i traktują po przyjacielsku, a bez ceremonji.
Pan Henryk mówił jeszcze, ja jeszcze słuchałem, gdy drzwi się otworzyły i weszło coś suchego, długiego, w szaraczkowej kapocie, z rękami w tył założonemi, w których ogromna chustka niebieska i czarna tabakierka rodzaj trofeu formowały. Blady ten z zaciętemi usty jegomość, pochylony na prawo nałogowo, skłonił się i zasiadł przy drzwiach.




III.

Na przybyłego nie wiele kto zważał, a po obejściu z nim poznać było można, że się liczył za domowego, za coś nakształt rezydenta. — Mnie wyraz jego twarzy uderzył więcej niż innych. Głowę miał mocno śpiczastą i łysą, twarz niezmiernie długą, wybladłą, oczy dziwnie wypukłe na wierzchu siedzące, żabie; usta wykrzywione w tęż samą stronę co ramiona; a w ogóle był jak mara jaka. Wzrost jego, przygarbienie i pochylenie, przymrużanie jednego z tych oczów wypu-