połatano złamany bronzik, siódmy w kawałka bronzu.... jest nas siedmioro...
— Suto ich tu widzę! rzekł do siebie podkomorzy.
— Kto jesteście, mówcie z kolei, zawołał pan Henryk.
Znowu musieli się duchowie naradzać, czy może po naszemu ceremonjowali się kto z nich pójdzie przodem, ale nareszcie któryś z nich odezwał się powoli.
— Ja jestem Jan...
— Nazwisko?...
— Zrzuciłem z ciałem... u nas nazwisk niema. Jan się za życia zwałem; na naszym świecie nie pytają, kto cię rodzi i czem się zwiesz... ale co przynosisz z sobą...
— Wszędzie się wciśnie ta demokracja! rzekł po cichu podkomorzy.
— Radzibyśmy wiedzieć coś więcej... przerwał pan Henryk.
— A! możecie odpowiedział duch ze stolika, qu’a cela na tienne!
— Dobrze wychowany! zdziwiona dorzuciła panna Celestyna...
— Cyt! cyt! nie przerywajcie!
I zbliżyliśmy się w milczeniu podziwu i ciekawie oczekując co z tego dalej będzie, a ja spojrzawszy na Nieklaszewicza, chciałem wybadać co się z nim działo, ale żaden kuchta z zimniejszą krwią nie urzyna łba kurczęciu, jak on gadał ze stolikiem... Na jego twarzy ani zdumienia, ani zajęcia, ani znaku życia, podniecanego tak nadzwyczajnym fenomenem, siedział ciągle rozpięty z oczami w stół wpojonemi, ze wzrokiem wytężonym, z ustami zakąszonemi... chłodny, nieporuszony, jakby najpospolitszą w życiu spełniał funkcję. Stolik tymczasem rozgadał się w ten sposób.