być siedmioro, siadaj panie Nieklaszewicz, Celciu, proszę ciebie! spytamy o przyszłość, mamo kochana... nie odmawiaj...
Panu Henrykowi wszystko ulegać było przywykło i choć podkomorzy nosem kręcił, znowu się łańcuch sformował, znów w milczeniu, w oczekiwaniu zasiedli magnetyzujący. Po pewnym przeciągu czasu, dało się słyszeć długie i przeciągłe ziewanie.
Spojrzeliśmy po sobie.
— Kto to ziewnął? zapytał niedowierzający podkomorzy.
Wszyscy zaprotestowali.
— Naturalnie stolik! tryumfująco rzekł pan Henryk i dodał szybko, kto jesteś duchu?
— Hę? hę? odparł głos z drugiej nogi.
— Przygłuchy! pewnie stary, i nic nam ciekawego nie powie, zawołała panna Celestyna, która do starych nie miała nabożeństwa.
— Cyt! Celsiu! Kto jesteś duchu? powtórzył elegant.
— A Asindziej?
— Ceremonjant! każe się sobie wprzód rekomendować! rzekła jejmość, a pan Henryk znowu pytanie swe rzucił.
— A! dalibyście mnie pokój! a co tam chcecie? Kajetan! no! Kajetan!
— Nazwisko?
— Gdzież u nas nazwisko! co za nieuk! nie znasz naszego świata, zaraz ci może i genealogji potrzeba? hę? Miałem matkę i ojca o czem asindzieja zapewnić mogę uroczyście i urodziłem się z błogosławieństwem, z prawem przyjścia na świat, jak się należało, nawet jakiegoś icza, czy ica przyniosłem sobie zaraz... Ale czego chcecie odemnie? niedość siedzieć w nodze stołowej plecami do jakiegoś uczonego, który śmierdzi pleśnią i pali mnie niewiarą jak kamieniem piekielnym, jeszcze na zawołanie lada fircyka, będę im bajki gadał!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Trapezologjon.djvu/44
Ta strona została skorygowana.