Ojciec bał się daremnie wyposażać mnie lirą... wahał się, zbijał starca tem, że z nogą kulawą chodzić nie będę mógł po jarmarkach i odpustach... ale dziadowi serce się może poruszyło i mimo ojca postanowił mnie uczyć na lirze. Odtąd co niedziela przychodził pod cerkiew naszą, a co wieczora pod chatę i stał się dla mnie ojcem... Nie był on jak ja, ślepym od urodzenia, widział po za ciemnościami świat młodości, nie jak jak ja com słyszał tylko szum życia wkoło siebie. I opowiadał mi o świecie i karmił mnie pieśniami, ręce słabe po tęsknej prowadząc lirze...
Jedne to w życiu były szczęśliwe wieczory, te którem spędził z starym Moroszem... zasłuchany, zadumany, cały w pieśni, cały w dalekim świecie... Ale Bóg skazał mnie na cierpienie, i pieśń i lira i starzec litościwy nową mi nieśli męczarnię. Otworzyły się przed oczyma mojemi nieznane dotąd światy, uczucia, dole, szczęśliwości!! I ja niewolnik, com był przeznaczony na wiekuistą męczarnię przykucia, przejrzałem w swbbodę... odgadłem ludzi co pili promienie słoneczne, zapatrywali się na słońce, niebiosa i dalekie widnokręgi... co czuli piękność jaką Bóg stworzył... Serce krwią mi zabiegło i z wyrzutem okropnym wzleciałem myślą do Stwórcy, mymawiając mu niedolę moją. To uczucie było grzechem mojego żywota! Niem trawiłem się długie lata i pożarty niem umarłem... w blaskach dopiero wieczności poznając błąd mój i winę.
A! nędzne też to było życie! Jednej niedzieli Morosz zmarł nagle na smętarzu pod cerkwią i powodyr jego przyniósł mi lirę starca, jedyne po nim dziedzictwo... W pierwszej chwili nie wiem czym więcej płakał po dobroczyńcy, czy ucieszył się z posiadania piskliwej jego puścizny!! Zdawało mi się, gdym kołem poruszył, że ton dobywający się z liry był głosem zmarłego....
Z lirą tą i z powodyrem, trochę swobody błyskać się zdawało dla mnie, ale omyliły mnie nadzieje... stałem się własnością, rzeczą, podwładnym, niewolni-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Trapezologjon.djvu/54
Ta strona została skorygowana.