Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Trapezologjon.djvu/63

Ta strona została skorygowana.

stwa dla mnie spełnić nie chciał; a taki był zawsze poważny, zimny, obrachowany, że ofiarując mi szal, przyniósł przepis konserwowania go od molów!! Raz kazałam mu tylko skoczyć z balkonu po chustkę, która mi na ulicę spadła; on ruszył ramionami i poszedł po nią, ale pomaleńku, po wschodach. Widziałam już, że tam po nim prawdziwej miłości spodziewać się nie było można... wolałam sto razy Karola, ale Karol był ubogi, ja także, a znowu żyjąc w nieustannej pracy na chleba kawałek, to coś okropnego!! na to zdecydować się nie umiałam, nie mieć co dzień świeżych rękawiczek i obchodzić jednym na lato kapeluszem! to coś straszliwego!
Wybiła w ostatku godzina, we łzach poprowadzili mnie do ołtarza, zagniewana odeszłam od niego wyrzekłszy fatalne tak! i znienawidziłam Alfreda!
Ten śmiał się sucho! wystawcie sobie państwo, miał serce śmiać się z mej boleści!
Przez kilka tygodni siedziałam na klucz zamknięta, jadłam biskokty tylko i cukierki... chciałam się umorzyć głodem, wreszcie dostałam jakiejś gorączki, rozchorowałam się strasznie, przywołano doktorów...
Musiałam już żyć z tym nieznośnym Alfredem, — ale rachując na to, że pozyszcze sobie moje przywiązanie, ogromnie się omylił... Wywiózł mnie na wieś, milczałam posłuszna, odosobniał, chciał bym żyła tylko książką, fortepianem, ogrodem i nim w dodatku... tego już było nadto. Musieliśmy się rozmówić stanowczo... Alfred już nie wytrzymał dłużej, upokorzył się, ucałował ręce moje, i wyjechaliśmy znów do miasta.
Wiedziałam teraz czem go kierować, był zakochany choć po swojemu, ale szalenie, chociaż go było potrzeba rozżarzać, a potem lada pocałunkiem uspokajać, trzymając naprzemiany w niepewności, nadziei, zazdrości, zwątpieniu, czasem doprowadzając do rozpaczy aż, gdy chodziło o wytargowanie nowego powozu lub naszyjnika z topazów... a i topazy nawet wcale nie były drogie, choć prawdziwe wschodnie! Alfred na chwilę