— Dwa! liczę dobrze... w klajstrze jeden, w bronziku drugi siedzi...
Gdy to mówiono, herbata się skończyła, a Nieklaszewicz pierwszy otwarłszy usta, ukłoniwszy się nisko, wyniósł do pokoju w którym stał stoliczek i zasiadł na swojem miejscu; za nim pogonił pan Henryk, poszła panna Celestyna, jam się także wysunął, a nareszcie z westchnieniem jak do ciężkiej pańszczyzny dała się ściągnąć i podkomorzyna.
Gospodarz na chwilkę szepcząc coś, może o wieczerzy Henrjecie, przyzostał trochę, ale i on wkrótce się we drzwiach ukazał.
Niecierpliwy pan Henryk już był w pozycji, którą Nieklaszewicz jeszcze przed nim zajął i wnet poczęło się tajemnicze działanie.
Ale po herbacie szło ciężej jakoś i powolnie, w milczeniu oczekiwaliśmy głosu nastrojeni do niego ostatniemi wyznaniami książęcego ducha, gdy stolik się zakołysał, podkomorzy zżymnął ramionami, jakby już z tego źle rokował o przyszłej spowiedzi, ja nieco się zbliżyłem.
— Kto jesteś duchu? zawołał pospiesznie pan Henryk.
— Filipek, proszę Jaśnie Wielmożnego pana!
Na te słowa bardzo wyraźnie wesołym dość głosem wymówione, wszyscy osłupieli, z drugiego pokoju nadbiegła piękna subretka, a podkomorzy przyskoczył do stolica, wołając:
— Co? co?
— Filipek do usług Jaśnie Wielmożnego pana, powtórzył głos raz drugi.
— Co u kata? albożeś umarł? zapytał sam gospodarz.
— A! umarłem! proszę Jaśnie Wielmożnego pana! już musi być temu dawno, bo mi tu w tej dziurze wiekiem się wydaje pokutowanie.
— Gdzież siedzisz?
— W klajstrze!
— Otóż się popadł! rozśmiał się pan Henryk, ale opowiedzno jak to się stało?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Trapezologjon.djvu/94
Ta strona została skorygowana.