Musiałem się kąsać za język ustawicznie, żeby się nie wyrwać ze starą służbistością moją; a jak mnie to męczyło, wypowiedzieć trudno. Jużem był nabrał i miny i fantazji pańskiej i rozpierałem się po krzesłach i kanapach, czasem nawet z nogami, a byle kto krzyknął, podaj wody! lub co podobnego, wiecznie miałem na języku to utrapione:
— Słucham jaśnie panie!
Jeszcze mnie to gorzej niepokoić zaczęło, gdy mnie raz żona spytała, dlaczego przez sen odzywam się co kilka minut:
— Słucham jaśnie panie!
Rozśmiałem się z tego, ale mi to gorzko przełknąć było.
Wszystkoby to jakoś może było się połatało, gdyby nie przykra okoliczność, która mnie pozbawiła życia, jedyne nieszczęście jakiego doznałem, ale straszliwe.
Byłem panem kilku wiosek, marszałkiem powiatu, ulubieńcem współobywateli i osobą ze wszech miar poważną, nieprzyjaciół tak prawie jak nie miałem; utyłem, wyokrąglałem i błogo uśmiechałem się do przyszłości niekiedy umyślnie spoglądając w nizinę z której wyszedłem, a nawet coraz rzadziej, słucham jaśnie panie, nawijało mi się na usta, gdy licho mi naniosło szerepetkę, człowieczynę, włóczęgę, który mnie do grobu doprowadził. Oj! nie ma najmniejszego robaka, któregoby się bać nie było potrzeba, im mniejsze, to tem gorzej kąsa.
Jeszczem urzędował, gdy przyszło mi za niedoimki nagromadzone przez nie wiem wiele lat, wziąć w administrację kawałek wiosczyny niejakiego Wałdaj’a. Długi, dłużki, rekrutowe, podatki, i różne tego rodzaju należności przechodziły wartość części, która za nie odpowiadać miała. Gdy przyszło podpisywać rozkaz wzięcia w administrację, sekretarz mój zrobił mi kilka uwag i szepnął, że Wałdaj był bardzo niebezpiecznym człowiekiem. Widzi pan marszałek, rzekł, że od lat dziesięciu należało mu zabrać wioskę a jednak nikt się na to nie odważył...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Trapezologjon.djvu/99
Ta strona została skorygowana.