Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/107

Ta strona została przepisana.

Broń dobywano ze skarbców, obliczano jej zapasy w Gnieźnie i nad Cybiną i po innych grodach Mieszkowych.
Zdala bystre oko kniazia poznało przybywającego Własta z małym orszakiem i nieznajomego pomiędzy nim spostrzegło. Ledwie z konia zsiedli, gdy Mieszko podszedł ku nim z twarzą wesołą. Nie spojrzał wcale na księdza Jordana, jakby go nie widział, i zdala ozwał się do Własta.
— Dobrze się stało, że starego dworu pozbyliście się. Pewnie już wiecie o tem?
— Wiem, Miłościwy panie.
— Nie frasujcież się, stanie nowy... Idźcie do Dobrosława.
Skinął ręką i do Sydbora powrócił.
Ksiądz Jordan, pilnie mu się przypatrujący, nie rzekł ani słowa i poszedł za swym przewodnikiem.
Gdy weszli do izby Dobrosława, ten drzwi za nimi zamknąwszy, rękę księdza Jordana ucałował i na pierwszem miejscu go posadził, a potem zwrócił się do Własta z ubolewaniem.
— Kniaziowi ludzie — mówił — wysłani stąd do pożaru, w powrocie z Krasnejgóry pochwycili w lesie dwóch dziadów, którzy się podłożeniem ognia przechwalali. Przywleczono ich tu na gród i osadzono w ciemnicy... a kniaź, choć się waha i wzdraga pono dla przykładu każe ich powiesić... Lecz że