Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/111

Ta strona została przepisana.

Mieszko stanął z koniem na przedzie, a cały dwór jego ustawił się w przynależnym porządku.
Zdala już widać było okazały orszak, który kniahini towarzyszył. Wedle obyczaju brat jechał obok niej, za nimi mnoga liczba panów dworu ojcowskiego, poczet wojskowy i niezliczona moc wozów, które szły jedne za drugimi, strzeżone przez ludzi zbrojnych. Oddział pancernych zamykał w spaniały ten poczet.
Kniahini jechała na pięknym koniu obok brata, w suknię złocistą przybrana, w płaszczu na ramiona zarzuconym. Na widok Mieszka twarz jej rumieńcem pokraśniała i oczy śmiało na niego spojrzały. Nie było to trwożliwe dziewczę, ale niewiasta czująca się królową. Bolko, brat jej, o kilka kroków ją wyprzedził witając Mieszka, poczem obaj zsiedli z koni i poszli do Dąbrówki, która też z wierzchowca się spuściwszy, lekkim ukłonem pozdrowiła męża swojego. Ale Mieszko pogańskim obyczajem, objąwszy ją ramionami, zarumienioną w twarz pocałował. Potem podano sobie ręce i wesołość wyrażała się na wszystkich twarzach.
— Jesteście Miłościwa pani — zawołał Mieszko — już na mojej, a raczej na swojej ziemi, gdzie jestem gospodarzem. Przystało tę dobrą godzinę uczcić poczęstunkiem.
To mówiąc zaprowadził Dąbrówkę i jej brata ponad drogę, gdzie na rozpostartem