W obozie opodal Odry, Mieszko, Sydbor i dwaj czescy dowódcy stali od rana w pogotowiu. Wiedziano tu o Wigmanie i Wolińcach i o ich sile. Kniaź rano wstawszy jazdę Czechów z dwóch stron na boki wyprawił i polecił dowódcom, by się dopiero na skinienie i hasło ruszyła.
Na wysokiej sośnie siedząc pacholę czatowało, by oznajmić, gdy się spodziewani Wolińcy ukażą. Ludzie Mieszka niecierpliwili się, ale im ruszyć się nie dano. Stać tak mieli, ażby na nich nadszedł nieprzyjaciel.
Nie długo trwało, gdy głośne okrzyki i wrzawa, pochód Wolińców z Wigmanem na czele oznajmiły.
W obozie Mieszka stał się jakoby zamęt umyślny i oddziały jego za gajami jedne po drugich znikały.
W pogoń puścili się za nimi Wolińcy a Wigman z zapałem niezmiernym na koniu przed nimi. Już byli tylko kilka staj od nieprzyjaciela, gdy na dany znak Mieszkowa piechota odwróciła się na Wolińców i do bitwy stanęła. Z obu stron rzucono się na siebie ze straszną zajadłością... świsnęły strzały, posypały się pociski... W tej chwili, gdy już Wolińcy byli pewni zwycięstwa, na odgłos trąbki Sydbora wystąpiły z lewej i prawej strony z zarośli dwa czeskie oddziały jazdy. Zatętniała ziemia pod kopytami koni,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/125
Ta strona została przepisana.
XIII