Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/126

Ta strona została przepisana.

i zanim kupy niesforne wycofać się mogły, wzięte były z obu stron jak w kleszcze między Mieszkową piechotę a konnicę czeską. Z drugiej strony oddział Sydbora kładł trupem Wolińców, zaczynających w ucieczce szukać ratunku.
Wigman stojąc konno na wzgórzu widział, że bitwa była przegrana, i już konia zwrócił, chcąc uciekać, gdy nagle stanął przed nim dowódca Wolińcow z iskrzącemi oczyma, ze skrwawioną twarzą i poszarpaną odzieżą.
— Ha! — zawołał — dobrze wam było wprowadzić nas w zasadzkę, oddać na rzeź i zgubę, samemu będąc pewnym, że was dobry koń stąd uniesie!
Wigman poczerwieniał. W pierwszej chwili chciał przeszyć mieczem zuchwałego starca, powstrzymał się jednak, drgnął i skoczył z konia.
Z dobytym mieczem poszedł, gdzie wrzała bitwa.
Koń jego, spłoszony wrzawą, nie dał się powstrzymywać nadbiegającemu giermkowi i cwałem w las pobiegł.
Wigman w ciężkiej zbroi pozostał pieszo. Otoczyła go natychmiast piechota Mieszkowa, a on wraz z garstką Wolińców walczył zajadle. Od żelaznej zbroi jego odskakiwały miecze, kruszyły się oszczepy. Walka ta trwała do wieczora. Następowali Polanie na Wigmana i na tych, co przy nim byli, ale go ująć, ani zabić nie mogli. Zmniejszała