Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/127

Ta strona została przepisana.

się gromadka jego towarzyszów, wołano nań, aby się poddał, lecz dumny krewniak cesarski wolał zginąć, niż temu tłumowi oddać oręż i życie na łaskę... Wreszcie udało się Wigmanowi ukryć się w gęstwinie lasu.
Nadeszła noc ciemna.
Jeszcze w około słychać było głosy tych, co go szukali, lecz wkrótce ucichły. Wigman padł na ziemię na pół żywy. Ostrza kilku włóczni tkwiły w kaftanie i krew z pod nich sączyła. Leżał tak dość długo, wreszcie ocknął się, wstał i oparty na mieczu szedł szukać jakiego schronienia. W lesie cisza była głucha, przerywał ją tylko szum wiatru i świergot ptactwa nocnego.
Szedł tak dość długo, odpoczywając pod drzewami, gdy nagle ujrzał zdala jakieś światło. Idąc za niem, przyszedł niebawem do dość pokaźnej zagrody, otoczonej ostrokołem i płotem z gałęzi.
Gdy się do chaty zbliżał, psy ujadać zaczęły. Z siermięgą zarzuconą na plecy wyszedł gospodarz drzwi otworzyć. Już dnieć zaczynało, więc z podziwieniem spojrzał na poranionego przybysza w zbroi, lecz powitał go i wprowadził do izby, bo gościnność główną była cnotą u Słowian.
Wigman, nie obejrzawszy się po izbie, upadł na ławę i ręką wskazał, aby mu pić podano. Przyniesiono mu wody, lecz zaledwie trochę się pokrzepił, gdy na podwórku straszna wszczęła się wrzawa.