Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/14

Ta strona została przepisana.

Na widok Lubonia i jego orszaku, który stał z odkrytemi głowy, Mieszko konia wstrzymał, a podczas gdy Luboń do nóg mu się skłonił, po ramieniu go uderzył pozdrawiając. Drugim też głową kiwnął, a ci do ziemi zgięci pokłon mu oddawali. Pachołek już konia brał i Mieszko zręcznie z niego zeskoczył.
— Ojcze Luboniu — rzekł — nie prosiliście mnie na wasz obchód, a jam się sam zaprosił... Nie przyprowadziliście mi syna, więc sam go widzieć przybyłem.
Na te słowa Luboń Własta przyprowadziwszy, upaść mu kazał do nóg pańskich, co gdy się stało, a Mieszko się ciekawie przypatrywał młodzieńcowi, rzekł gospodarz stary:
— Syn mi w niemieckiej niewoli przywiądł i zbiedniał, odżywić go chciałem nieco niżbym z nim przyszedł z powinną czołobitnością do stóp pańskich.
Mieszko, poklepawszy po ramieniu Własta, poszedł za gospodarzem ku stołom w cieniu ustawionym, gdzie dla niego miejsce na wywyższeniu przysposobione już było.
Gdy szli, kniaź rozglądał się jakby kogoś szukał, i gdy pod drzewami z daleka ukazały się stojące w bieli niewiasty, które posługiwać miały, najprzód w tam te strony rzucił okiem, i jakby zawiedziony, zmarszczył czoło.