sławem i Luboniem czoło mu się zachmurzyło i usta krzywić poczęły. Może też gniewno mu było, że pięknej Różany zobaczyć nie mógł.
Gdy Mieszko powstał z siedzenia, wszyscy biesiadnicy ruszyli od stołów i z okrzykami na cześć kniazia odprowadzili go do wrót, gdzie już osiodłane konie czekały na cały orszak kniaziowski. Mieszko dosiadłszy rączego siwka, skinieniem głowy pożegnał otaczających, a do Lubonia przemówił jeszcze:
— Nie skąpcie mi syna, przyślijcie go jutro lub pojutrze. Nie obawiajcie się o niego, na moim dworze nic mu się złego nie stanie.
Gdy cały świetny orszak znikł w tumanach kurzu, stary Luboń odetchnął swobodniej. Teraz dopiero mógł z przyjaciółmi porozmawiać śmiało.
— Dobry pan — odezwał się Dobrosław — a no, patrząc nań czujesz, że to pan, choć to kmieca krew w jego żyłach płynie...
— Nie powinno też być inaczej — rzekł Luboń — bo pocóż byśmy go nad siebie wynosili, gdyby panem i wodzem być nie umiał... Niech się go ludzie boją, byle go się też lękali sąsiedzi.
— Daleko nam do tego — rzekł Dobrosław z uśmiechem — by się oni nas obawiać mieli. Dość byłoby, abyśmy się mogli przestać ich lękać... Patrzałem na nich zblizka.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/19
Ta strona została przepisana.