się po rękę Własta i pocałował ją z pokorą, a ten zakreślił krzyż nad schyloną głową.
— Tak, kapłanem jestem — mówił po cichu — wróciłem, żeby wiarę w Chrystusa szerzyć pomiędzy swymi... a trwoga mnie ogarnia jak tego, co pada a nie ma gałęzi, za którąby się uchwycił... Wy mi bądźcie tą gałęzią miły bracie w Chrystusie... Radźcie mi! Dni już wiele świętej nie mogłem odprawić ofiary. Wszystko co mnie otacza, odgaduje mnie i grozić mi się zdaje. Ojciec groźny, babka gniewna, zmuszają mnie do życia, którego wieść nie mogę. Co począć?
— Dobrosław zamyślił się.
— Ojcze mój — rzekł — bo cię Ojcem chociaż młodszego nazywać winienem, jedno tylko wiem, iż ci, co ciemny nasz naród nawracać przychodzą, wielką mają u Boga zasługę. Nas chrześcijan tu utajonych jest wielu, ale dla ochrony życia milczeć nam trzeba i cierpieć.
— Jest wielu? — pochwycił składając ręce jak do modlitwy Włast. — Jest wielu, mówicie?
— Tak, ale więcej jeszcze tych, co na nasze czyhają życie — odparł Dobrosław. — Bądźmy cierpliwi, bądźmi ostrożni, a ufajmy Bogu naszemu, który cuda czyni... Tak mnie w Pradze na Hradczynie uczono...
Mówili jeszcze długo, gdy nadbiegł Jarmirz, ulubiony wychowaniec starego Lubonia, który go kochał jak syna i wyręczał się
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/22
Ta strona została przepisana.