nim w gospodarstwie. Rzekł, iż ojciec nieniepokoi się o Własta i zapytuje się o niego. Rozstali się więc, by nie budzić podejrzeń. Dobrosław inną drogą udał się ku biesiadującym.
Jarmirz popatrzał jakoś dziwnie za odchodzącym. Między nim a Włastem stosunek był trudny do określenia. Dla ulubionego wychowańca, który się mienił przybranem dzieckiem Lubonia, Włast miłym być nie mógł. Jarmirz nic mu złego nie życzył, lecz nie mógł wstrzymać i pohamować zazdrości... Włast był mu przyjaznym, serdecznym, jednak czuł Jarmirz, iż mu się całkiem nie zwierzał — i że między nimi stała jakaś dzieląca zapora. Obawiali się jeden drugiego...
Teraz wrócili w milczeniu do ojca. Goście już się rozjeżdżać poczynali; najprzód sąsiedzi dalej mieszkający, potem bliżsi, a ostatni już o księżycu późnym wieczorem ruszyli.
Różana wyszła teraz z ukrycia odetchnąć świeżem powietrzem. Włast znużony siadł na uboczu by odpocząć, służba zabierała stoły, kubki po ziemi leżące i kubły wypróżnione odnosiła do dworku. W dali słychać było śpiew odjeżdżających. Wieczór cichy, spokojny nastąpił po dniu pełnym wrzawy.
Luboń ze starą matką szeptali coś po krótkiej rozmowie z siostrą wysunął się do swojej szopki na modlitwę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/23
Ta strona została przepisana.