Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Tryumf wiary.djvu/27

Ta strona została przepisana.

tego na pozór słabego człowieka, dając mu siłę i męstwo zadziwiające.
Wszystko, co mu Włast powiedział, napełniało go trwogą, jak objaw jakiegoś świata nieznanego... Modlącemu się Włastowi mieniła się twarz blada, oczy jakimś dziwnym blaskiem jaśniały, stawał się innym, piękniejszym...
Jarmirz patrzał długo na modlącego się młodzieńca, potem wyszedł na palcach z szopki i stanął u słupa, dopókąd Włast nie powstał z kolan i nie zabierał się do spoczynku. Natenczas i on powlókł się na swe posłanie, lecz nie mógł zmrużyć oka do rana.
Nazajutrz Luboń, chcąc syna zwolna przyzwyczajać do zajęć męskich, kazał mu z Jarmirzem jechać na łowy, sam czując się po dniu wczorajszym zbyt znużonym. Rano zbudzono Własta, więc posłuszny pojechał na łowy, z kilku ludźmi i znaczną psów sforą.
Granice puszcz nie były wówczas tak ściśle oznaczone jak później, a ziemianom służyło prawo polować wszędzie, gdzie chcieli. Byli właśnie w ostępie wskazanym im przez ludzi, w którym stado jeleni znaleźć mieli, gdy Jarmirz przodem ciągle jadący, zawrócił nagle ku Włastowi i dał mu znak, aby się zatrzymał i zbliżywszy się powiedział mu, ze Mieszko właśnie poluje w tej puszczy. Trzeba im więc było w inną zwrócić się stronę.